18 czerwca, 2017

Bądźmy mężni!

Jednym z obecnych znaków czasu jest postępująca kruchość i miękkość charakterów. Wprawdzie nic w tym dziwnego, że chcielibyśmy, aby wszystko układało się po naszej myśli i spełniało nasze zachcianki, lecz każda rozumna istota wie, że nie zawsze tak być może. Nieraz trzeba poczekać, odmówić sobie chwili przyjemności i zaprzeć się samego siebie.

Szczególnie naśladowcy Jezusa dobrze wiedzą co mam na myśli. Wszystko nam wolno, ale nie wszystko jest pożyteczne. Wszystko nam wolno ale nie wszystko buduje. Wszystko nam wolno, lecz my nie damy się niczym zniewolić. Takie zasady zaczerpnęliśmy z nauki apostolskiej. Nie rozczulamy się nad sobą i nie użalamy się nad swoim losem. Dopóki jesteśmy w tym ciele, naśladowanie Pana wymaga samodyscypliny. Wsłuchiwanie się w swoje naturalne pragnienia bardzo temu przeszkadza. Zadajcie zatem śmierć temu, co w członkach ziemskie. Mam na myśli rozwiązłość, nieczystość, zmysłowość, złe pragnienia i zachłanność równoznaczną z bałwochwalstwem [Kol 3,5].

Nieraz byłoby nam trzeba mocno zapłakać nad swoimi grzechami, ukorzyć się przed Bogiem i ludźmi, przyjąć napomnienie, urządzić post, opamiętać się i dać sobie mocno w kość, aby z Bożą pomocą zapanować nad własnymi słabościami i namiętnościami. Tymczasem coraz częściej w takich chwilach przyjmujemy inną postawę. Oczekujemy, żeby wynikający ze złego zachowania dyskomfort ktoś nam czym prędzej złagodził. Mimo popełnionego grzechu, chcemy dobrego słowa, pocieszenia, przytulenia i jakiegoś wytłumaczenia nam, że wcale nie jesteśmy tacy źli. Gdy tego w naszym środowisku nie otrzymujemy, to akceptacji idziemy szukać gdzieś indziej.

W zdrowej społeczności chrześcijańskiej nie ma pozytywnej reakcji na grzech. Nie usłyszysz słowa pochwały dla lenistwa, obżarstwa, samowoli, kłótliwości, skąpstwa czy egocentryzmu. Zbór to wspólnota świętych, to żołnierze Chrystusa toczący zacięty bój duchowy o zbawienie i to nie tylko własnych dusz. Roztkliwianie się nad sobą jest tu bardzo nie na miejscu. Aby wytrwać do końca trzeba nam będzie coraz większego hartu ducha. Ludzie wsłuchujący się w samych siebie któregoś dnia odpadną. Patrzmy na Jezusa! Nie rozczulajmy się nad sobą. Nie rozmyślajmy nad tym, jak naśladowanie Pana Jezusa wiele nas kosztuje. Bądźmy mężni! Wyznaczony nam cel wart jest każdego poświęcenia.

Jozue, młody przywódca Izraela miał wraz ze swoim ludem przekroczyć Jordan i objąć w posiadanie Ziemię Obiecaną. Tylko bądź mocny i bardzo mężny - usłyszał. Jeszcze raz cię wzywam: Bądź mocny i mężny! Nie bój się i nie zniechęcaj się, bo Pan, twój Bóg, będzie z tobą wszędzie, dokądkolwiek pójdziesz [Joz 1,7 i 9]. Tak będzie i z nami. Bądźmy mężni.

2 komentarze:

  1. Post odczytałem, kazania posłuchałem. Zgodzę się w całej rozciągłości z zachętą do pracy nad charakterem, samodyscypliny, do poddawania krytycznej ocenie osobistych pragnień i żądań. Jest jednak w tekście i w kazaniu coś, co mnie ociupinkę drażni.
    A jest to ukryta ironia i krytyczne spojrzenie na charakter współczesnych nam ludzi, którzy jakoby wymagają stałej zachęty, pochwał, motywacji, a uwaga, dotycząca np. ich postępowania, powoduje dyskomfort, skutkujący z kolei potrzebą podjęcia działań służących poprawie jego nastroju itp. Przeciwległy biegun reprezentuje zdaniem autora Jozue, mocny, mężny, twardy charakter, nieulegający nastrojom itp. itd.
    W odpowiedzi chciałbym zasugerować, że człowiek, który reprezentuje przeciętny stan pokolenia, jest produktem czasów, w których żyje. Czytałem kiedyś artkuł prasowy o pokoleniu prof. Bartoszewskiego, roczniki około 1920-25. Ci ludzie przeżywali swoją młodość po zakończeniu wojny. Według wyczytanych informacji wtedy wszystkim się chciało cośkolwiek dobrego zrobić. Zakończenie wojny, potrzeba odbudowy własnego życia, domu, zakładu pracy itp. mocno motywowała wszystkich. Ludzie bili bardzo aktywni w czasie wolnym. W każdej większej miejscowości działała nieformalna instytucja kulturalna, teatr lub coś podobnego. Nasi starcy, którzy te czasy pamiętają (czyli mają obecnie ponad 90 lat), mogliby psioczyć na dzisiejszą młodzież i pewnie niektórzy tak robią.
    Jozue przetrwał wyjście z Egiptu, służbę Mojżeszowi, wędrówkę po pustyni i związane z nią niezwykłe przeżycia, samodzielną służbę, niejedną wojnę. Miał na czym budować postawę człowieka odważnego, którego byle wiatr nie załamie.
    Polak rocznik 1920 przetrwał trudne dzieciństwo, najbardziej krwawą paranoję, jak wydarzyła się na świecie, trudy odbudowy, tragedię lat 50tych, pewnie głód, śmierć Stalina, różne marce i czerwce, stan wojenny, przełom ustrojowy. Też miał na czym budować. A niektórzy i tak przegrali życie.
    A co ja mam? (rocznik 72). Stan wojenny w dzieciństwie, raczej atrakcja, bo nie trzeba było iść do szkoły. Najlepsi na świecie rodzice zapewnili wszystkie podstawowe potrzeby (co nie znaczy, że nie było żadnych obowiązków i rygorów), najlepsze papu na talerzu, brak problemów w szkole, pierwsza praca wpadła sama. Nie znaczy to, że nie ma żadnych kłopotów, te są zawsze, ale inny jest ich charakter i wrażliwość na niektóre sprawy jest inna. Nie ma potrzeby krytykować ani ośmieszać. Po prostu zjawiskiem typowym dla dzisiejszych czasów jest człowiek drażliwy, cierpiący pod wpływem stresu, który łatwo się łamie i wymaga stałego motywowania. Rozwalają go takie wydarzenia, które dla pokolenia powojennego byłyby pewnie śmieszne. Stan taki utrudnia nawiązanie i utrzymanie relacji i człowiek czuje się ze swoim problemem samotny i niezrozumiały.
    Ja widzę tu nie tyle powód do ironizowania, co potężne wyzwanie dla duszpasterstwa – jeżeli człowiek łatwo ulega uczuciu dyskomfortu, nie radzi sobie ze stresem, to przekonywanie go, ze powinien być mocny i mężny niewiele da. Po prostu potrzebny jest duszpasterz, który go będzie zachęcał, motywował, pomoże mu nawiązać/ naprawić i utrzymać relacje z innymi. Zaś temu, który popadł w grzech, reprymenda nie wystarczy. Być może jest potrzebna i czasem trzeba jej udzielić, ale przy uwzględnieniu faktu, że takiego człowieka „napomnienie” uwali całkowicie i trzeba będzie go zbierać i budować od nowa. W moim rozumieniu przez starszymi, pastorami i diakonami jest niełatwe zadanie, którego często nie czują i nie rozumieją, bo sami nie mają podobnych doświadczeń – tym obowiązkiem jest stała, systematyczna praca z członkiem zboru. Po to, by w pierwszej kolejności zachęcić go do naśladowania Jezusa, budować go, a następnie pozyskać dla wspólnych działań. Oczywiście na gruncie Słowa, a nie np. psychologii czy psychoanalizy. A ponieważ starsi i pastorzy mogą wpadać w podobne problemy, praca ta wymaga wzajemności. Przyczyną tego stanu rzeczy nie jest złośliwość ani czyjaś zła wola - po prostu, jak powiedziała niegdyś Pani Ministra, „sorry, taki mamy klimat”.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację. Bardzo Ci dziękuję za mądry komentarz i serdecznie pozdrawiam

      Usuń