27 września, 2022

Podsumowanie wykładu Listu do Rzymian

Wczoraj zakończyliśmy rozważanie Listu do Rzymian. Pierwszego września zaczynając, przez kolejne dwadzieścia dwa dni, z wyjątkiem niedziel, omówiliśmy pokrótce cały natchniony tekst tej księgi Nowego Testamentu. Całość wykładów została zadedykowana braciom i siostrom z Centrum Chrześcijańskiego NOWE ŻYCIE w Gdańsku, którzy w 1999 roku co tydzień regularnie spotykali się ze mną, by zagłębiać się w treść Słowa Bożego. Ich zainteresowanie i miłość do Pisma Świętego motywowały mnie do cotygodniowej pracy nad kolejnym wykładem, co - jak się okazało - wymagało aż dwudziestu dwu spotkań. Nie byłoby dziś tego obszernego materiału, gdyby nie umiłowani współwyznawcy Jezusa Chrystusa, z którymi miałem przywilej pochylać się nad świętym tekstem.

Raz jeszcze pragnę serdecznie podziękować Magdzie Piech i jej siostrze Wioli za spisanie tych wykładów z analogowej taśmy magnetofonowej. Jestem im wdzięczny za to, że przed wieloma laty podjęły się tego trudu i wytrwały w nim do samego końca. Zbiorowi tych wykładów nadałem potem wspólny tytuł "Abyśmy nowe życie prowadzili", przywołując tym samym kapitalną myśl z czwartego wersetu szóstego rozdziału Listu do Rzymian. Nawiasem mówiąc stąd pochodzi także oficjalna nazwa naszej wspólnoty kościelnej w Gdańsku. Pragnę także podziękować Ani Tuttas za korektę językową, mojemu synowi za zmotywowanie mnie do opracowania całego zbioru oraz Piotrowi Aftanasowi za pomoc w wyłapywaniu literówek podczas wrześniowego publikowania kolejnych odcinków na blogu.

Na koniec pragnę zachęcić wszystkich Czytelników bloga "Dzisiaj w świetle Biblii" do osobistego zapoznania się z tymi wykładami. Okazuje się bowiem, że List do Rzymian w najmniejszym stopniu nic nie utracił ze swej ważności i aktualności. Czytając i rozważając ten List z modlitwą, dobitnie przekonujemy się, że trawa usycha, kwiat opada; ale słowo Boga naszego trwa na wieki [Iz 40,8]. Chwalebność i prostota nauki apostolskiej tego Listu sprawia nam radość, buduje naszą wiarę i rozjaśnia nam drogę naśladowania naszego Zbawiciela i Pana, Jezusa Chrystusa. Bogu niech będą dzięki za List do Rzymian.

Widzę, że co najmniej kilkaset osób dołączyło do nas i List do Rzymian z pewnością na nowo ubogacił nas duchowo. Jeśli natomiast ktoś nie miał czasu, by od początku września uczestniczyć z nami we wszystkich wykładach, może teraz zrobić to we własnym tempie, najlepiej zaczynając od wykładu pierwszego. Zapraszam.

26 września, 2022

Abyśmy nowe życie prowadzili - wykład 22. [Rz 16,1-27]

[zapis słowa mówionego]

Dzisiaj kończymy już rozważanie Listu do Rzymian. Pozostał nam tylko rozdział szesnasty, czyli zakończenie listu i osobiste pozdrowienia apostoła Pawła. Zaczynamy od pewnego zagadnienia, znanego już we wczesnym chrześcijaństwie, a mianowicie od listów polecających. Apostoł napisał do wierzących w Rzymie następujące słowa: „A polecam wam Febę, siostrę naszą, która jest diakonisą zboru w Kenchreach, abyście ją przyjęli w Panu, jak przystoi świętym, i wspierali ją w każdej sprawie, jeśliby od was tego potrzebowała, bo i ona była wielu pomocna, również mnie samemu” [w. 1-2].

Jak wynika z tego fragmentu, już wtedy praktykowano pisanie listów polecających. Gdy jakiś wierzący wybierał się w drogę i miał trafić do środowiska, w którym nie był znany, wówczas ci, którzy byli tam znani, pisali specjalny list, który zabierał ze sobą, aby gdy dotrze do celu, nie musiał się przebijać przez barierę nieznajomości i budować zaufanie od podstaw, lecz żeby od razu mógł tam zaistnieć jako brat w Chrystusie.

Nie można było wszędzie, tak po prostu wkroczyć sobie jako brat, gdyż już na samym początku chrześcijaństwa pełno było fałszywych braci, kombinatorów i naciągaczy, ludzi żądnych łatwego zysku i popularności. Gdy więc wierzący kilkakrotnie „przejechali” się na takich ludziach, doszli do wniosku, że dobrą rzeczą byłoby wysłanie listów polecających. Wzmiankę o takiej praktyce spotykamy na przykład w Drugim Liście do Koryntian, w trzecim rozdziale, gdzie czytamy: „Czy znowu zaczynamy polecać samych siebie? Alboż to potrzebujemy, jak niektórzy, listów polecających do was albo od was?” [w. 1]. Cóż to znaczyło?

Znaczyło to, że praktykowano wysyłanie takich listów, lecz apostoł Paweł, jako postać znana we wszystkich zborach, nie potrzebował listu polecającego. Gdy do naszego zboru przyjeżdża prezbiter naczelny, nie musi mieć listu polecającego, bo jest powszechnie znany. Jednak gdybym ja pojechał gdzieś do zboru, z którym nigdy nie miałem do czynienia i chciał tam głosić Słowo Boże, to dobrze byłoby, gdybym miał ze sobą list polecający od kogoś znanego ludziom w tamtejszym zborze.

Podobnie, gdyby ktoś z naszego zboru udawał się na studia do innego miasta, wówczas zadzwoniłbym lub napisałbym list do pastora tamtejszego zboru z prośbą, by go przyjął, jak siostrę czy brata w Chrystusie. Taki anons sprawiłby, że młody człowiek trafiający do obcego mu środowiska, jest tam od razu przyjęty i obdarzony stosownym zaufaniem.

Nieraz już bywało tak, że niektórzy wierzący ponieśli szkody przyjmując ludzi przez nikogo nie polecanych. Nawet w naszym zborze mieliśmy taki problem. Któregoś dnia pojawił się jakiś pseudo brat imieniem Damian, niby z Filadelfii, będący tu na wakacjach, a potrzebujący pieniędzy na dojazd do Frankfurtu. Gdy nie dałem wiary jego opowieściom i zacząłem telefonować tu i ówdzie, okazało się, że ten człowiek tak naprawdę, to jest gdzieś spod Wejherowa i chciał nas tylko pociągnąć za kieszeń.

Potrzeba więc było dawniej i nadal potrzeba w środowisku chrześcijańskim listów polecających.  Głównie z tego powodu, że jest to środowisko bardzo otwarte. Bardzo dobrze, że takie jest. Ponieważ jednak otwartość wiąże się z tym, że przez otwarte drzwi może się też zawsze wślizgnąć ktoś fałszywy, stąd była wtedy potrzeba listów polecających. W Dziejach Apostolskich - jeśli kogoś to  interesuje, niech poszuka - jest wzmianka o tym, że nawet taki wybitny kaznodzieja jak Apollos, także potrzebował polecenia, gdy wybierał się do innego zboru.

Tak więc w naszym tekście mamy siostrę Febę, diakonisę w zborze w Kenchreach. Udawała się ona do Rzymu z rekomendacją apostoła Pawła. Feba pełniła funkcję polegającą na udzielaniu pomocy prawnej osobom obcym i wyzwoleńcom w Kenchreach, porcie korynckim, w którym przebywało wielu obcokrajowców. I jak czytamy: „(...) była wielu pomocna (...)” [w. 2]. Była więc taką obrotną i skuteczną kobietką, która umiała odpowiednio się zakręcić i pomóc ludziom w różnych kwestiach prawnych. Należała do zboru i jej służba nie ograniczała się do udziału w nabożeństwie. Myślała także o tym, jak w inny sposób być przydatną dla ludzi.

Teraz udawała się do Rzymu i sama poniekąd była w potrzebie. Nie wiemy dokładnie w jakim celu tam jechała, lecz to kim była, może wskazywać, że jechała tam w celu załatwienia określonych spraw, być może spraw sądowych, związanych z jej działalnością w Kenchreach. 

Apostoł Paweł napisał więc do Rzymian, aby ci przyjęli ją w Panu i zaopiekowali się nią, osamotnioną w obcym mieście. Wyznaczył przy tym normę, w jaki sposób powinni się nią zająć: „(...) jak przystoi świętym (...)” [w. 2]. Taka instrukcja jest dla nas wystarczająca. Każdy w sercu czuje, co to znaczy postąpić tak, jak przystoi świętemu. Więcej tłumaczyć nie trzeba. Święty to ktoś, kto postępuje, jak sam Pan Jezus by na jego miejscu postąpił.

Apostoł Paweł polecał Febę i myślę, że odczuwał przy tym czystą przyjemność. Ja też zawsze odczuwam samą przyjemność, gdy mogę kogoś polecić innym. Gdy mogę o kimś powiedzieć, że to jest sprawdzony brat, sprawdzona siostra, że tyle czasu trwają w Panu, że są praktycznie pomocni i życzliwi. Jest to wspaniałe i piękne uczucie.

Czytajmy następne wersety: „Pozdrówcie Pryskę i Akwilę, współpracowników moich w Chrystusie Jezusie, którzy za moje życie szyi swej nadstawili, którym nie tylko ja sam dziękuję, ale i wszystkie zbory pogańskie, także zbór, który jest w ich domu” [w. 3-5].

Czytamy tu o Prysce i Akwili – małżeństwie, prowadzącym dość koczowniczy tryb życia. Jak wynika z osiemnastego rozdziału Dziejów Apostolskich, wpierw mieszkali oni w Rzymie, skąd musieli się wynieść, kiedy to w 52 roku cesarz Klaudiusz wydał edykt wydalający Żydów z Rzymu. Wtedy przenieśli się do Koryntu, gdzie spotkali Pawła. Prowadzili zakład rzemieślniczy zajmujący się szyciem namiotów, a że Paweł znał się na tym, dołączył do nich. Już wtedy założyli oni zbór w swoim domu, a Paweł głosił tam ewangelię.

Potem Paweł udał się do Efezu, a oni razem z nim. Tam znów założyli zbór w swoim domu. W tym czasie do Efezu przybył Apollos, wybitny kaznodzieja, niedostatecznie jednak znający drogę Bożą. Pryska i Akwila posłuchali go i zajęli się nim, wykładając mu dokładniej drogę Pańską. Pomyślmy: Zwykli rzemieślnicy wykładali wybitnemu kaznodziei drogę Pańską! Czy tak można? Oj, można, a nawet trzeba! Dlatego odważnie podchodźcie do kaznodziejów i jeżeli w ich posłudze widzicie duchowe braki, wskazujcie im na nie. Jeśli to prawdziwi bracia, to posłuchają i postarają się skorzystać z tej rady. Apollos skorzystał.

Później, najwidoczniej małżeństwo to znów znalazło się w Rzymie, czytamy bowiem w naszym tekście, że Paweł prosił zbór w Rzymie o to, by ich pozdrowili. Na tym jednak nie koniec. Ostatnia wzmianka biblijna o Prysce i Akwili  każe wnioskować, że znów przenieśli się do Efezu. Ciągle się przemieszczali. Byli jednak ludźmi zaangażowanymi, otwartymi, chętnie kontaktującymi się z innymi wierzącymi. Mieli otwarte nie tylko serce, ale i swój dom.

Było coś zadziwiającego w tym małżeństwie. Posiadali dar łączenia pracy zawodowej ze służbą Pańską. Byli rzemieślnikami. Mieli swój interes i musieli go pilnować, by się należycie kręcił. Jednocześnie jednak patrzyli na to, czego Bóg od nich chciał, gotowi wszystko zostawić, by iść tam, gdzie Pan chciał ich posłać. Tajemnicą dla nas pozostaje to, jak Bóg im objawiał, że mają się przenosić. Stwierdzamy natomiast, że jeśli ktoś naprawdę służy Bogu, to sprawy zawodowe będą na drugim miejscu. Przynajmniej tak było w tym małżeństwie. Apostoł Paweł nazwał ich współpracownikami swoimi w Chrystusie. Byli tak znani, że wszystkie zbory poganochrześcijańskie coś im zawdzięczały.

Dzisiaj także, nawet w naszym zborze, mogą być takie domy, takie mieszkania, gdzie ludzie chętnie przebywają, do których wręcz lgną wszyscy, bo tam spotyka ich ciepło, bo tam chce się być. Takie ośrodki ciepła duchowego, gdzie miłość chrześcijańska jest odczuwalna.

Niech ten przykład Pryski i Akwili pobudzi nas do refleksji, czy czasem i z naszego domu nie warto byłoby zrobić takiego ośrodka? Warto byłoby tak zrobić! Można to zrobić i oby takich rodzin było jak najwięcej!

Wspomnę jeszcze tylko, że Pryska musiała być wybitną osobą, ponieważ na sześć wzmianek w Nowym Testamencie, cztery razy jest ona wymieniona przed jej mężem Akwilą, co było ewenementem w tamtych czasach. Zwyczajowo bowiem najpierw wymieniało się mężczyznę, a dopiero potem kobietę.

Od wersetu 5. rozpoczyna się bardzo długa lista rozmaitych pozdrowień. Mamy tu dość pokaźną liczbę różnych ludzi z różnych stron, którzy tam, w tym rzymskim zborze przebywali. Nie ma co się dziwić, skoro „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”. Tak samo dzisiaj, w większych ośrodkach miejskich przebywają ludzie z różnych mniejszych miejscowości. Na przykład w Warszawie, w zborze stołecznym można spotkać ludzi z całej Polski. Jeżeli więc pisałbym list do tego zboru, a wiedziałbym, że są tam moi znajomi, prosiłbym przywódców, by pozdrowili tego lub owego, chociaż faktycznie nie są oni stałymi mieszkańcami Warszawy.

Apostoł Paweł też zetknął się z różnymi ludźmi podczas swojej służby, którzy potem przebywali w Rzymie. Wymienia ich więc po kolei: „(...) Pozdrówcie Epeneta, umiłowanego mojego, który jest pierwszym wierzącym w Chrystusa w Azji. Pozdrówcie Marię, która wiele dla was się natrudziła. Pozdrówcie Andronika i Junię, rodaków moich i współwięźniów moich, którzy są zaszczytnie znani między apostołami: a którzy już przede mną byli chrześcijanami. Pozdrówcie Ampliata, umiłowanego mojego w Panu. Pozdrówcie Urbana, współpracownika naszego w Chrystusie, i Stachysa, umiłowanego mego. Pozdrówcie Apellesa, wypróbowanego w Chrystusie. Pozdrówcie tych, którzy są z domu Arystobula.

Pozdrówcie Herodiona, rodaka mego. Pozdrówcie tych, którzy są z domu Narcyza, a należą do Pana. Pozdrówcie Tryfenę i Tryfozę, które pracują w Panu. Pozdrówcie Persydę, umiłowaną, która wiełe pracowała w Panu. Pozdrówcie Rufa, wybranego w Panu, i matkę jego, i moją. Pozdrówcie Asynkryta, Flegonta, Hermesa, Patrobę, Hermasa i braci, którzy są z nimi. Pozdrówcie Filologa i Julię, Nereusza i siostrę jego, i Olimapasa, i wszystkich świętych, którzy są z nimi” [w. 5-15].

Przyjrzyjmy się niektórym z tych pozdrowień. „(...) Pozdrówcie Epeneta, umiłowanego mojego, który jest pierwszym wierzącym w Chrystusa w Azji” [w. 5]. Apostoł Paweł dotarł więc do Azji, głosił ewangelię, a ten człowiek  pierwszy się nawrócił. To jest piękne. Był to pierwszy człowiek z Azji, który postanowił iść za Jezusem. Jest więc powód do pozdrowień.

Pozdrówcie Andronika i Junię, rodaków moich i współwięźniów moich, którzy są zaszczytnie znani między apostołami, a którzy już przede mną byli chrześcijanami” [w. 7]. Oto  jakieś małżeństwo pochodzenia żydowskiego.  Sami nie pełnili służby apostolskiej, ale odegrali jakąś ważną rolę w służbie apostołów. Słudzy Boży potrzebują dojrzałych, wieloletnich chrześcijan, którzy mogliby stać się ich powiernikami i mentorami. Są tacy ludzie. Nie muszą być wcale zaangażowani w publiczną posługę, a jednak są bardzo cenieni w środowisku aktywnych kaznodziejów. Służą im radą, wspierają dobrym słowem, udzielają gościny. Czasem tak bywa, że człowiek nie pełniący publicznie żadnej służby, jest bardziej znany niż ci, którzy tę służbę pełnią. Piękne jest to, że apostoł Paweł zauważał takich ludzi i słał im pozdrowienia.

Pozdrówcie Ampliata, umiłowanego mojego w Panu. Pozdrówcie Urbana, współpracownika naszego w Chrystusie, i Stachysa, umiłowanego mego” [w. 8-9]. Jest w tych pozdrowieniach jakiś ładunek emocjonalny. Jest szczere uczucie! Jest  coś, co pochodzi prosto z serca apostoła Pawła. To nie było chłodne pozdrowienie, ani wysyłane zwyczajowo życzenia świąteczne, według listy kontrahentów. Tutaj wyczuwa się miłość.

Pozdrówcie Apellesa, wypróbowanego w Chrystusie” [w. 10]. Oto człowiek cieszący się w środowisku ciekawą opinią. Mówiło się o nim, że jest wypróbowany w Chrystusie. Musiał więc przejść przez wiele ucisków i doświadczeń. Najwidoczniej wytrwał  w tych próbach. To wielka rzecz! „Błogosławiony mąż, który wytrwa w próbie, bo gdy wytrzyma próbę, weźmie wieniec żywota, obiecany przez Boga tym, którzy go miłują” [Jk 1,12]. Apelles w oczach apostoła Pawła miał opinię człowieka wypróbowanego.

Pozdrówcie tych, którzy są z domu Arystobula” [w. 10]. Być może chodzi tutaj o dom z rodziny królewskiej, związany z królem Herodem Agrypą II. Jeden z kuzynów Agryppy nazywał się właśnie Arystobul i mieszkał w Rzymie. Wpływ ewangelii był wielki. Nawracali się ludzie z bardzo różnych środowisk społecznych. Przy innej okazji apostoł przekazywał innemu zborowi następujące pozdrowienia: „Pozdrawiają was wszyscy święci, zwłaszcza zaś ci z domu cesarskiego” [Flp 4,22]. 

Pozdrówcie tych, którzy są z domu Narcyza, a należą do Pana” [w.11]. Interesująca formuła pozdrowienia, czyż nie? Trzeba zauważyć, że pozdrowienia apostoł przesłał nie dla wszystkich domowników Narcyza, a tylko dla tych, którzy należą do Pana. Zauważył tę różnicę wśród domowników Narcyza. Utożsamił się z tymi, którzy należeli do Pana i ich pozdrowił. Być może w tym domu byli i tacy, którzy się naśmiewali z wiary w Chrystusa, dokuczali wierzącym domownikom. Pozdrowienia Pawłowe nie były więc zwyczajowo zaadresowane do wszystkich. Paweł pozdrawiał w duchu jedności. Pozdrawiał tych, którzy żyli we wspólnocie wiary. 

Pozdrówcie Tryfenę i Tryfozę, które pracują w Panu” [w. 12]. Jest domysł, że Tryfena i Tryfona to były bliźniaczki. Ich imiona znaczą Delikatna i Wątła. Czytamy jednak, że pracowały w Panu. Dosłownie użyty jest tu czasownik kopiao, co znaczy trudzić się, aż do całkowitego wyczerpania, wszystko poświęcić swojej pracy, pracować do kresu możliwości. Trudziły się więc w Panu. Jeżeli te imiona w jakiś sposób odzwierciedlały ich kondycję psychofizyczną, to wydane tu o nich świadectwo, nabiera szczególnej wymowy. Delikatne i wątłe, łatwo mogłyby usprawiedliwić rezygnację z pracy. One jednak pracowały. Bierzmy z nich przykład.

Pozdrówcie Rufa, wybranego w Panu, i matkę jego, i moją” [w. 13]. Być może Ruf był synem Szymona Cyrenejczyka, który niósł krzyż Pana Jezusa, kiedy Ten upadał pod krzyżem i nie dał rady nieść go sam. W Ewangelii Marka, 15,21, napisane jest bowiem: „I zmusili niejakiego Szymona Cyrenejczyka, ojca Aleksandra i Rufa, który szedł z pola i przechodził mimo, aby niósł krzyż jego”. Niewykluczone, że chodzi o tego właśnie Rufa. Nie mamy pewności, ale jeśliby tak było, to jakże byłoby to piękne! Ojciec został pewnego dnia przymuszony przez rzymskiego żołnierza do tego, by nieść krzyż Chrystusowi, a jego synowie stali się potem naśladowcami tegoż Chrystusa! 

Na tej liście znalazła się też matka Rufa, która najwidoczniej potrafiła matkować nie tylko własnemu synowi. Są matki, które bardzo troszczą się o swoje dzieci, ale jakby nie mają serca do obcych. Ta kobieta okazała apostołowi Pawłowi – człowiekowi, który codziennie znosił trudy służby i zmagał się z nienajlepszym zdrowiem – matczyną troskę. Być może jakoś zadbała o jego ubranie albo o odżywianie. Nie wiemy tego dokładnie, ale niewątpliwie przypadła mu do serca, skoro nazwał ją też swoją matką.

Ta lista pozdrowień pokazuje, że apostoł Paweł wcale nie był antyfeministą. Docenił tutaj cały zastęp kobiet. Zauważał ich służbę, użyteczność i chwalił je. Uwiecznił ich imiona w Piśmie Świętym. Jeśli więc apostoł Paweł napisał przy innej okazji, że nie pozwala kobiecie głosić w zborze, to na pewno kierował się objawieniem Bożym, a nie osobistą niechęcią do kobiet.

Werset 16.: „Pozdrówcie jedni drugich pocałunkiem świętym. Pozdrawiają was wszystkie zbory Chrystusowe”. Czytamy tutaj o pocałunku świętym. Niektórzy napisali pokaźne książki wyjaśniające kwestię świętego pocałunku. Apostoł Paweł zachęcał do niego w Pierwszym i w Drugim Liście do Koryntian, w Pierwszym Liście do Tesaloniczan, a apostoł Piotr w Pierwszym Liście Piotra, w piątym rozdziale. O jaki pocałunek chodzi?

Mowa jest o tym, żeby się po prostu serdecznie ucałować. Jednak z grecko-polskiego Nowego Testamentu dodatkowo dowiadujemy się, co ma towarzyszyć temu pocałunkowi: „Pozdrówcie jedni drugich przez ukochanie święte”. Użyte tutaj greckie słowo wyraża najwznioślejszą miłość, jaka może zaistnieć między ludźmi. Chodzi mianowicie o przyjaźń, o serdeczne nastawienie jednego do drugiego. Jeśli człowiek naprawdę tak serdecznie miłuje bliźniego, to mówi: Daj buziaka! A dlaczego jest on nazwany świętym pocałunkiem? Po to, by odróżnić go od pocałunków nieświętych, od rozmaitych innych pocałunków, jakie ludzie między sobą wymieniają. Po prostu jest to pocałunek czysty moralnie i etycznie. 

To piękne, że wierzący w tamtych czasach tak się pozdrawiali. Wyrażało to ich serdeczną więź, przyjaźń, wdzięczność jaką żywili względem siebie nawzajem. Niektórzy mówią, że pozdrowienia nie mają większego znaczenia. Osobiście uważam, że są ważne i na podstawowym poziomie wyrażają miłość wzajemną. Gdy ktoś zostaje chory w domu, podczas gdy jego rodzina idzie na zgromadzenie zboru, to po ich powrocie oczekuje on pozdrowień. Jest to dla niego tak ważne, czy ktoś ze zboru zauważył jego nieobecność. Jest to naprawdę ważne. Dlatego pozdrawiajmy się wzajemnie! Jak najbardziej także poprzez święty pocałunek!

Po tych pozdrowieniach, apostoł Paweł nagle powrócił jeszcze do bardzo ważnej sprawy. Czytajmy od 17. wersetu: „A proszę was, bracia, abyście się strzegli tych, którzy wzniecają spory i zgorszenia wbrew nauce, którą przyjęliście; unikajcie ich. Tacy bowiem nie służą Panu naszemu, Chrystusowi, ale własnemu brzuchowi, i przez piękne a pochlebne słowa zwodzą serca prostaczków. Albowiem posłuszeństwo wasze znane jest wszystkim; dlatego raduję się z was i chcę, abyście byli mądrzy w tym, co dobre, a czyści wobec zła. A Bóg pokoju rychło zetrze szatana pod stopami waszymi. Łaska Pana naszego, Jezusa, niechaj będzie z wami” [w. 17-20].

Dla kogoś takiego jak apostoł Paweł, kto wielu ludzi przyprowadził do Chrystusa, kto globalnie myślał o rozwoju Kościoła, była to sprawa bardzo ważna. Paweł nie mógł nie myśleć o zagrożeniach, jakie zakradały się do zborów ze strony niektórych złych ludzi. Przestrzegł więc wierzących w Rzymie przed tymi, którzy wzniecają spory i zgorszenia wbrew nauce, którą Rzymianie przyjęli. Zborowi nie groziła herezja, że zaczną nagle głosić złą naukę ale groziło im niebezpieczeństwo polegające na wzniecaniu sporów między sobą i na zgorszeniach.

Spory są niezgodne z nauką, którą przyjęliśmy. Są jednak ludzie, którzy wprawdzie nie próbują zasiać nowej nauki w zborze, ale mają w sobie diabelski talent do tego, żeby ludzi poróżnić między sobą. Zawsze coś tam zauważą, podpowiedzą, zasugerują, w wyniku czego ludzie zaczynają na siebie krzywo patrzeć. Apostoł pouczył, by takich ludzi unikać. W grece napisane jest, byśmy się dosłownie „odchylali” od takich. Jaki mogą oni wywierać na nas wpływ? Tak jak tutaj czytamy: „(...) przez piękne a pochlebne słowa zwodzą serca prostaczków” [w. 18]. W Biblii niemieckiej: „(...) przez słowa dobrotliwe i błogosławione…”. W grecko-polskim Nowym Testamencie oddane jest to tak: „(...) poprzez łagodne mówienia i wysławiania zwodzą serca nieznających zła”.

Zwodzili więc ludzi, którzy niczego złego się nie spodziewali. Którym do głowy by nie przyszło, że ktoś w zborze może coś knuć, że za jego pozytywną mową mogły kryć się jakieś złe zamiary. Rzeczywistość okazała się brutalna. Byli tam tacy, którzy przez piękne słowa urabiali sobie serca prostolinijnych, żeby nie powiedzieć, naiwnych braci i sióstr. Takie rzeczy wtedy miały miejsce. I niestety, mają miejsce nadal!

Na czym polega podchwytliwość takiego działania? Pozwolę sobie zacytować fragment z komentarza Listu do Rzymian Vernera de Boora: „Oto zwodziciele wyrażali się tak pięknie w słowach pełnych miłości i pobożności, że każdy, kto ośmieliłby się wystąpić przeciwko tym łagodnym ludziom, musiałby wydać się sobie złym człowiekiem. Prostaczkowie dają się na to złapać. Nie umieją oceniać przenikliwie i trzeźwo w swej niewinności. Nie wyobrażają sobie, że za przyjaznymi i pobożnymi słowami kryją się egoistyczne i zmysłowe cele”.

Niektórzy wierzący, jak słyszą, tak przyjmują. Nie mają tej wnikliwości, by dostrzec kryjące się za pozytywnym postępowaniem egoistyczne cele. Posłużmy się ilustracją: Oto ktoś zapragnął zaistnieć, wybić się jakoś w zborze, wyrobić sobie markę duchowego człowieka. W jakimś momencie zaczyna nawoływać zbór do modlitwy o uznanego już przywódcę, który rzekomo zaczął coś nie tak głosić. Zakłada nawet post w jego intencji, aby go ratować. Nieświadomi rzeczy ludzie zaczynają postrzegać go więc, jako prawdziwie uduchowionego brata. Jednak rzeczywisty cel jego kampanii jest taki, by wszyscy wierzący w tym zborze za rok uznali go za lepszego i bardziej duchowego od dotychczasowego przywódcy. Takie postawienie sprawy gwarantuje mu w zborze lepsze notowania, nawet jeśli dotychczasowy przywódca w niczym wcale nie uchybił. Najzwyczajniej pastor nadal wiernie trwa przy Panu, a ludzie już myślą, że zawdzięczają to modlitwie wstawienniczej owego „bohatera”. Bądźmy świadomi, że takie nieczyste motywacje mogą wystąpić nawet w kręgach zborowych.

Oczywiście, nie zawsze, gdy ktoś w czyjejś sprawie zakłada post, oznacza to, że stoi za tym podobny pomysł. Próbuję tu jedynie zilustrować to, jak to może się stać, że człowiek przez piękne i pochlebne słowa może zwodzić serca prostaczków i tak naprawdę doprowadzać do napięć między wierzącymi. Inny przykład: Oto dowiadujesz się, że ktoś popełnił grzech i wymaga napomnienia. Ogół wierzących nic jednak nie wie o tym grzechu. Nie wie też i tego, że narażenie się temu człowiekowi mogłoby cię wiele kosztować, czego ty jesteś świadomy. I tak oto któregoś dnia dochodzi do sytuacji, gdy publicznie wypowiadasz się na jego temat. Mówisz o  tym upadłym grzeszniku w samych superlatywach. Chwalisz go i nie poruszasz kwestii jego grzechu, która przecież domaga się publicznego napiętnowania tego człowieka, a nie wychwalania go pod niebiosa. Gdy tak sympatycznie wypowiadasz się o tym nicponiu, ludzie zaczynają przyjmować twoje słowa, jako prawdę o nim. Udaremniasz więc pewien Boży proces, który koniecznie powinien zostać zapoczątkowany. Pominąłeś naganę, ponieważ miałeś ku temu jakieś ukryte powody. Nie chciałeś się narazić temu człowiekowi. Za cenę swojego tak zwanego świętego spokoju zwiodłeś serca prostaczków.

Jeszcze inny przykład. Wyobraźmy sobie, że jestem człowiekiem, który boi się jakiegokolwiek konfliktu z innymi ludźmi i za wszelką cenę unika konfrontacji. Chcę być po prostu przez wszystkich lubiany i ceniony jako miły brat Marian. Ktoś w moim otoczeniu jednak źle wywiązuje się ze swoich obowiązków. Niedbale pełni służbę, psuje dobre pomysły i jest leniwy. Należałoby to zmienić, ja jednak nadal prawię mu komplementy, gratuluję mu wytrwałości i przemilczam jego złe postawy. Większość z was powoli ulega moim opiniom. Wprawdzie sami też poniekąd obserwujecie jego zachowanie i służbę, ale słyszycie, co mówię o nim. Coś wam tu nie gra, ale pomimo wewnętrznego niepokoju, zaczynacie myśleć, że chyba tak należy na niego patrzeć. Ten człowiek, oczywiście, jest z tego jak najbardziej zadowolony. Wydaje się, że tak jest dobrze, bo wszystkim jest miło. Niestety, nie! Z powodu tej maskarady ktoś mógłby pomyśleć, że chyba jednak nie trzeba się aż tak bardzo przejmować służbą Bożą, skoro źle wykonane zadania spotykają się wśród nas z pochwałami. Wypaczylibyśmy zdrową naukę apostolską, która mówi, że jeśli ktoś dobrze służy, powinien być podwójnie nagrodzony, a jeśli kto nawala w służbie, powinien być napomniany.

Taka jest ta droga. Otaczają nas ludzie działający z różnych pobudek. Apostoł Paweł chciał, aby wierzący byli mądrzy w tym, co dobre. Chciał uchronić wierzących przed takimi ludźmi. Mądrość potrafi przecedzić piękne słowa i zajrzeć głębiej, by zobaczyć ich motywy. Potrafi spojrzeć na historię, która stoi za człowiekiem wypowiadającym piękne słowa. Mądry, zanim da posłuch jakimś słowom, upewni się wpierw, co one znaczą? Czy stoi za tym rzeczywistość, czy są to tylko piękne, puste słowa, używane do tego, by zwieść prostaczków, by zrobić na ludziach dobre wrażenie.

Wbrew pozorom ostrzeżenie to jest wciąż na czasie i ważne jest ono także w naszych zborach. Niektórzy już się o tym przekonali, bo nieźle przejechali się na pochlebnych słowach. Myśleli, że jest tak, jak słyszeli, a okazało się, że jest inaczej. Były piękne słówka, gładka mowa, a za nią kryło się mnóstwo przewrotności.

Wierzący w Rzymie mieli opinię ludzi posłusznych Bogu. Ta postawa była miła w oczach Bożych i wywoływała radość w sercu Pawła. Apostoł napisał więc: „Albowiem posłuszeństwo wasze znane jest wszystkim; dlatego raduję się z was i chcę, abyście byli mądrzy w tym, co dobre, a czyści wobec zła” [w. 19]. Co to znaczy być mądrym w tym, co dobre? Co to znaczy być czystym wobec zła? 

Dla człowieka butnego i samowolnego powyższe polecenia uwierają, niczym kość w gardle. Dla człowieka posłusznego natomiast stanowią wielką motywację i otwierają możliwości osobistego rozwoju. Postawa posłuszeństwa i uległości kryje jednak w sobie ten mankament, że może być źle wykorzystywana i nadużywana. Posłuszny człowiek łatwo może stać się łupem niegodziwca. Może dojść do tego, że mając czyste motywacje, będzie służył złym celom. Może też się zapętlić w tym co dobre. Gdy zabraknie mu mądrości, nawet jako rzecznik dobrej sprawy zacznie szkodzić sobie i swoim bliźnim. „Gdzie nie ma rozwagi, tam nawet gorliwość nie jest dobra; kto śpiesznie kroczy naprzód, może się potknąć” [Prz 19,2]. Dlatego apostoł zalecił wierzącym mądrość w tym, co dobre i czystość wobec zła. Dopóki siły ciemności działają na świecie, wierzący wciąż jest niepokojony i zwodzony. Wciąż trzeba zachowywać czujność. Wciąż trzeba rozpoznawać taktykę diabła i prowadzić duchową walkę. Wkrótce jednak nadejdzie ostateczne zwycięstwo! „Bóg pokoju rychło zetrze szatana pod stopami waszymi” - zapewnia Słowo Boże [w. 20]. Gwarancją dotrwania do samego końca jest przyobiecana nam łaska Pana naszego, Jezusa Chrystusa.

Następnie apostoł przeszedł do przekazania Rzymianom pozdrowień od ludzi z kręgów swoich współpracowników: „Pozdrawia was Tymoteusz, współpracownik mój, i Lucjusz, i Jazon, i Sozypater, rodacy moi. Pozdrawiam was w Panu, ja, Tercjusz, który ten list pisałem. Pozdrawia was Gajus, gospodarz mój i całego zboru. Pozdrawia was Erast, skarbnik miejski, i brat Kwartus. Łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa, niech będzie z wami wszystkimi. Amen” [Rz 16,21-24].

Nie tylko tam w Rzymie byli ludzie oczekujący na pozdrowienia. Obok Pawła byli ludzie, którzy pragnęli pozdrowienia przekazać. To ważna wskazówka. Lubimy otrzymywać pozdrowienia? Miło nam jest, gdy ktoś o nas pamięta i przesyła nam pozdrowienia? „A jak chcecie, aby ludzie wam czynili, czyńcie im tak samo i wy” – nauczał nasz Pan. Pamiętajmy więc, by pozdrawiać wierzących z innych zborów i miejscowości! To wyraża naszą więź i wspólnotę wiary w Pana naszego, Jezusa Chrystusa!

W zakończeniu tego wielkiego Listu pojawia się hymn pochwalny na cześć samego Boga. „A temu, który ma moc utwierdzić was według ewangelii mojej i zwiastowania o Jezusie Chrystusie, według objawienia tajemnicy, przez długie wieki milczeniem pokrytej, ale teraz objawionej i przez pisma prorockie według postanowienia wiecznego Boga obwieszczonej wszystkim narodom, żeby je przywieść do posłuszeństwa wiary - Bogu, który jedynie jest mądry, niech będzie chwała na wieki wieków przez Jezusa Chrystusa. Amen” [Rz 16,25-27].

Nie byłoby ewangelii, nie byłoby zboru w Rzymie. Nie byłoby apostoła Pawła ani też żadnego Listu do Rzymian. Nie byłoby ani jednego człowieka posłusznego Bogu, gdyby Bóg w swojej łasce i mądrości nie postanowił odkryć ludziom tajemnicy, w jaki sposób mogą z Nim się pojednać! Wszystko to ma swoje źródło w Bogu i jest owocem Jego mądrości! Całe to błogosławieństwo przyszło do nas i  urzeczywistniło się w Jezusie Chrystusie!

Dlatego też to nie święty Paweł jest mądry i godzien podziwu. Nie starotestamentowi prorocy, którzy zapowiadali nadchodzące zbawienie są godni pochwały. Bóg jest godzien chwały!

Pora kończyć nasze rozważania Listu do Rzymian. Przed nami sześćdziesiąt pięć innych ksiąg biblijnych. "Całe Pismo przez Boga jest natchnione i pożyteczne do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości, aby człowiek Boży był doskonały, do wszelkiego dobrego dzieła przygotowany" [2Tm 3,16-17].

24 września, 2022

Abyśmy nowe życie prowadzili - wykład 21. [Rz 15,1-33]

[zapis słowa mówionego]

Będziemy się dzisiaj zajmować piętnastym, przedostatnim rozdziałem Listu do Rzymian. Jak pamiętacie, pierwsza część tego listu, to część teologiczna, gdzie przedstawiono dużo doktryny, nauki Bożej na temat pogan, Żydów i Kościoła. Słuszną rzeczą jest, aby każdy chrześcijanin posiadł dobrą, zdrową doktrynę. Jednakże już od dwunastego rozdziału w Liście do Rzymian pojawiła się strona praktyczna. Rozważaliśmy, jak ta teologia ma być zastosowana. Drugą, nie mniej ważną stroną życia każdego chrześcijanina jest umiejętność przełożenia nauki Bożej na język praktyczny. W jaki sposób zdrową naukę realizować w swoim życiu? Trzeba koniecznie to wiedzieć.

Jednak nie tylko należy znać naukę i potrafić ją umiejscowić w praktyce, ażeby wiedzieć, co w danym momencie należy robić. Potrzebne jest jeszcze coś więcej. Rzecz w tym, by tę dwustronną wiedzę naprawdę zastosować. Nie raz mówimy, że nie mamy problemu z brakiem poznania, jak wierzyć i co w danej sytuacji należałoby zrobić. Nasz problem tkwi w tym, że tak nie postępujemy.

Mamy dobre poglądy. Potrafilibyśmy drugiemu człowiekowi łatwo powiedzieć, co powinien zrobić w danym momencie, tylko że nieraz sami tego nie robimy. Dlatego rozdziały czternasty i piętnasty tego listu są dobitnym przymuszeniem do tego, że nie wolno nam się zatrzymać na samym poznaniu lub teoretycznym przełożeniu tego poznania na język praktyczny. Coś takiego zaledwie pozwala nam na łatwe udzielanie instrukcji dla drugiego człowieka. Koniecznie musimy sami stosować to, co wiemy i czego nauczamy innych. Nie mamy tylko wiedzieć, że trzeba i jak trzeba, ale mamy stosować to w życiu, bo tu dopiero pojawia się prawdziwe chrześcijaństwo.

Wszystko wcześniej to jest tylko teoria. To tylko przygotowanie. To tak, jak człowiek najpierw marzy o jakiej profesji, przygląda się jej, ma pewien obraz danego zawodu i wie, że chce go wykonywać.  Idzie więc do szkoły, poznaje ten zawód od kuchni, ale wciąż nie jest tym policjantem, kucharzem czy marynarzem. Aż wreszcie przychodzi dzień, kiedy dają mu uniform i gdy rozpoczyna się jego praca. Dopiero wtedy można o nim powiedzieć, że jest policjantem czy kimś tam innym. Z pewnością nie od chwili, kiedy w przedszkolu ubrał czapkę policyjną i nazwał się policjantem. Wtedy jeszcze nie był policjantem, choć bardzo poważnie to traktował. Nikt nie jest też jeszcze chrześcijaninem, przez to, że ma dobre poglądy, bo się dowiedział, bo poczytał dobrą książkę, albo wysłuchał serii dobrych kazań. Chrześcijanami stajemy się wtedy, kiedy sami zaczynamy wykonywać Słowo Boże.

Mówię to, dlatego, byśmy nie podeszli do dzisiejszego rozważania jedynie teoretycznie. Nikt z nas nie powinien spędzić tego wieczoru w odczuciu, że bawimy się w teoretyczne dywagacje: Jak to czy tamto powinno wyglądać w zborze i czy tak jest? W tych rozważaniach nie chodzi o odpowiedź na pytanie, jak to powinno wyglądać? Najwyższy czas, abyśmy aż do bólu przejęli się tą sprawą, że musimy naprawdę wykonywać Słowo Boże, bo inaczej będzie to tylko zabawa w Kościół, a nie prawdziwe chrześcijaństwo. „A bądźcie wykonawcami Słowa, a nie tylko słuchaczami, oszukującymi samych siebie” [Jk 1,22]. Dlatego nie wolno nam zbagatelizować żadnego słowa i z piętnastego rozdziału, bo apostoł Paweł, natchniony Duchem Świętym, napisał List do Rzymian, by na nich nacisnąć: Hej! Macie być praktyczni! Gdzie jest to wasze chrześcijaństwo?!

Czytamy więc: „A my, którzy jesteśmy mocni, winniśmy wziąć na siebie ułomności słabych, a nie mieć upodobania w sobie samych. Każdy z nas niech się bliźniemu podoba ku jego dobru, dla zbudowania. Bo i Chrystus nie miał upodobania w sobie samym, lecz jak napisano: Urągania urągających tobie na mnie spadły” [w. 1-3].

Oto wezwanie mówiące, że w zborze Pańskim, nawet jeśli pojawia się coś takiego, jak pewna rozbieżność, że jeden jest dojrzały, mocniejszy w wierze, a drugi słabszy, to w ogóle nie może to być odczuwalne. Taka różnica między wierzącymi nie może się w ogóle rysować. Nie może być tak, że ci silniejsi spotykają się we własnych grupach domowych, mają wspólny język, mają dużą wiedzę, są mądrzy, a ci słabsi, to gdziekolwiek mogą się sobie spotykać, bo są to słabi wierzący.

W zborze Pańskim tak być nie może! „A my, którzy jesteśmy mocni, winniśmy wziąć na siebie ułomności słabych ...” [w. 1]. Czujemy się słabi? Nie. Czujemy się mocni! Więc co mamy robić? Co to praktycznie dla nas znaczy? Oznacza to, że już w ogóle nie widać tych ułomności słabszych, bo wzięliśmy je na siebie. Jeśli widzimy jakąś rysę, zauważamy w kimś jakieś ubóstwo duchowe, natychmiast bierzemy to na siebie. Jak to praktycznie wygląda? Silniejsi po prostu wspomagają, a nawet wyręczają, słabszego i wszystko jest wykonane jak trzeba. Jeśli jest jakaś słabość w którymś z wierzących, inni nie wytykają mu tej niemocy, a biorą ją na siebie, robią to za tego słabego i w świadectwie zboru nie widać żadnej luki!

Nie stają obok i nie kpią: „O! Słaby w wierze!”. To nie jest branie na siebie jego ułomności. To jest  naigrywanie się z jego słabości. Nie zwołują narady nad jego słabością. Nie zostawiają go też samego, skazując go na pastwę losu. W miłości Chrystusowej pamiętają na Słowo Boże: „Jedni drugich brzemiona noście, a tak wypełnicie zakon Chrystusowy” [Ga 6,2].

W chrześcijańskim zborze ma panować wzajemny szacunek i wszystko ma służyć zbudowaniu. „Każdy z nas niech się bliźniemu podoba ku jego dobru, dla zbudowania” [w. 2]. Każdy z nas ma zadbać o to, by się podobać drugiemu. Nie w znaczeniu „za wszelką cenę”, bo może dojść do nadużycia, do jakiejś skrajności i nawet Bogu wtedy przestaniemy się podobać. Mądrość w tym jest następująca: Mam się podobać bliźniemu dla jego dobra, ku zbudowaniu. Jest to wyższa szkoła jazdy. To jest właśnie to, czego Bóg oczekuje od zboru.

On oczekuje tego, że nie będę miał upodobania w sobie samym, ale w tym, żeby podobać się drugiemu. Po to, żeby zadbać o jego dobro, o jego zbudowanie. Dlaczego? Bo Chrystus, nasz Mistrz, nie miał upodobania w sobie samym. On stanowi nasz wzorzec. Pan nie przyszedł po to, by Jemu służono, żeby Siebie wynosić, ale po to, by szukać dobra drugiego: „Bo i Chrystus nie miał upodobania w sobie samym, lecz jak napisano: Urągania urągających tobie na mnie spadły” [w. 3]. Przemawia do nas mądrość Słowa Bożego?

Czwarty werset powiada nam, że w zborze obecne winno być studiowanie Słowa Bożego: „Cokolwiek bowiem przedtem napisano, dla naszego pouczenia napisano, abyśmy przez cierpliwość i przez pociechę z Pism nadzieję mieli”. Apostoł pokazał zborowi Pańskiemu potrzebę rozpamiętywania, rozczytywania się w pismach, abyśmy przez pociechę z nich płynącą, mieli nadzieję. Zbór charakteryzuje się tym, że ludzie studiują w nim Pismo Święte, bo z tego Pisma płynie pouczenie. Po to zostało ono w ogóle dane ludziom przez Boga, żeby przez studiowanie tego Pisma, ludzie mogli mieć nadzieję.

Nie jest tak, że wierzący ludzie potrafią utrzymać dobry kontakt ze sobą na dłuższą metę, jeżeli nie będą studiować Słowa Bożego. Nie utrzymają się razem, jeżeli nie będą wczytywać się w Pismo i z niego czerpać nadzieję i pociechę dla siebie. Gdy będą się spotykać, a Pismo Święte pójdzie na bok, bo – jak to czasem słyszę – „mamy taką dobrą relację ze sobą, taki wspaniały kontakt, tak się rozumiemy” – to wcześniej czy później dojdzie do krachu w tych relacjach. Pojawi się jakieś nieporozumienie i cudowna grupa się rozleci. Stanie się tak, ponieważ zabraknie tego, co jest fundamentem, podstawą dobrej społeczności i nadziei zboru. Zbór tylko wtedy emanuje nadzieją, gdy jest w nim obecne studiowanie Pisma Świętego.

Kwestia nadziei pojawia się także w wersecie 13.: „A Bóg nadziei niechaj was napełni wszelką radością i pokojem w wierze, abyście obfitowali w nadzieję przez moc Ducha Świętego”. Nadzieja w zborze jest więc elementem niezwykle ważnym. Prawdziwe grono wierzących ludzi charakteryzuje się nadzieją. Jeżeli zaczyna nam brakować nadziei, co może się zdarzyć, znaczy to, że coś jest nie tak w naszej społeczności z Bogiem. Prawdziwie wierzący ludzie nigdy nie tracą nadziei. Zawsze są pełni nadziei.

Mamy w nadzieję obfitować. Obfitujemy? Czy też łatwiej nam przychodzi widzieć przyszłość w ciemnych barwach? Wierzący człowiek obfituje w nadzieję. Nigdy jej nie traci. Mamy troszczyć się o to, by ta nadzieja była w zborze wyraźna i żywa. Byśmy, jako społeczność, nigdy nie dali się wpędzić w jakiś ślepy zaułek, tam gdzie nadzieja wygasa.

Wersety 5. i 6. powiadają: „A Bóg, który jest źródłem cierpliwości i pociechy, niech sprawi, abyście byli jednomyślni między sobą na wzór Jezusa Chrystusa, abyście jednomyślnie, jednymi usty wielbili Boga i Ojca Pana naszego, Jezusa Chrystusa”. Jest tu więc także wezwanie do jednomyślności. Zbór ludzi wierzących ma być jednomyślny. Niekiedy, może dlatego, że żyjemy w czasach demokracji i każdy ma prawo do własnego zdania, nie bardzo nam pasuje, że wszyscy mamy się ze sobą zgadzać. Nie chcemy, żeby między nami było tak, jak „za komuny”. Gotowi jesteśmy przyjąć taki punkt widzenia, że jeśli w zborze ludzie myślą rozmaicie, że im bardziej różnorodne mają poglądy, tym lepiej.

Oczywiście, że każdy powinien zachowywać swoją osobowość, odrębność i samodzielność myślenia. W apostolskim wezwaniu chodzi jednak o to, żebyśmy w Duchu Świętym, dlatego, że jesteśmy kierowani tym samym Duchem Świętym, osiągali jednomyślność. Wzorcem dla nas wszystkich jest Jezus. Wszyscy mamy tak samo czynić jak On. W ten sposób stajemy się do siebie podobni i w myśleniu, i w działaniu. 

Jest w tym coś złego? Nie. Wręcz przeciwnie. Jest w tym coś dobrego, budującego i pięknego! I nie wolno do siebie dopuszczać tej diabelskiej myśli, że to rzekomo nie za bardzo dobrze wygląda, gdy wszyscy podobnie myślimy i działamy. Mamy być na wzór Jezusa Chrystusa. Można się wstydzić wzorowania na jakimś innym człowieku, ale nie wolno się nigdy wstydzić wzorowania się na Chrystusie. Wręcz odwrotnie. Należy dążyć do tego, by się na Nim wzorować. A czy w Chrystusie jest jakieś rozdwojenie?

Niestety, pomiędzy wierzących ludzi może się coś takiego zakraść, że szczere i prostolinijne naśladowanie Jezusa Chrystusa będzie odbierane jako przesada i fanatyzm. Może się zdarzyć, że jednomyślny zbór spotka się z zarzutem prania ludziom mózgów, despotycznego kierownictwa i działania jak sekta. W oczach tego świata dużo lepiej postrzegana jest taka sytuacja, gdy ludzie w zborze nie są za bardzo jednomyślni duchowo i chętni do dzieł duchowych. Ten duch może się zakraść do zboru. Kiedyś trafiłem w takie środowisko, niby bardzo chrześcijańskie, w którym zaproponowanie wspólnej modlitwy było odbierane, jak jakiś fanatyzm. Przecież wiadomo, że jesteśmy wierzący, że się modlimy, więc co nam tu będziesz proponował modlitwę? Co ty taki pobożniś jesteś? Coś takiego wisiało tam w powietrzu. Słowo Boże natomiast nakreśla następujący obraz zboru: „(...) niech [Bóg] sprawi, abyście byli jednomyślni (...), abyście jednomyślnie, jednymi usty wielbili Boga i Ojca Pana naszego, Jezusa Chrystusa” [w. 4-5].

Jednomyślnie, jednym chórem. Bez skrępowania, bez ograniczeń. Wszystko zawdzięczamy naszemu Panu i nie ma takiej obawy, abyśmy mogli przesadzić w oddaniu Mu chwały i w składaniu Mu dziękczynienia. Niech sobie o nas mówią, że jesteśmy fanatykami, żeśmy monotematyczni, bo ciągle mówimy tylko o tym Jezusie! Ach, żeby ktoś kiedyś o naszym zborze tak powiedział! Byłby to dla nas największy komplement. Gdybym usłyszał taką opinię o naszym zborze, to mógłbym już odchodzić do nieba. Nie wolno nam spocząć, dopóki praktycznie do tego nie dojdziemy.

Teoretycznie to jak najbardziej wiemy, że wierzący powinni razem uwielbiać Boga i robić to jednymi usty. A praktycznie? Praktycznie, to wiemy tylko tyle, że tak trzeba i że tak kiedyś będziemy robić. Jednak, gdy się spotykamy, każdy mówi o czymś innym i nierzadko ograniczamy się do krótkiej modlitwy dziękczynnej za jedzenie, które stoi na stole, a jednymi zgodnymi usty, to co najwyżej zabieramy się do konsumpcji.

Dalej Słowo Boże wzywa wierzących do wzajemnej otwartości i przychylności. Bez tego zbór nie istnieje. Czytamy od 7. do 13. wersetu: „Przeto przyjmujcie jedni drugich, jak i Chrystus przyjął nas, ku chwale Boga. Gdyż powiadam, że Chrystus stał się sługą obrzezanych ze względu na prawdę Bożą, aby potwierdzić obietnice dane ojcom. I aby poganie wielbili Boga za miłosierdzie, jak napisano:, Dlatego będę cię wyznawał między poganami i będę śpiewał imieniu twemu. I znowu mówi: Weselcie się, poganie, z jego ludem. I znowu: Chwalcie Pana, wszyscy poganie, i niech go wysławiają wszystkie ludy. I znowu Izajasz powiada: Wyrośnie odrośl z pnia Jessego i powstanie, aby panować nas poganami; W nim poganie nadzieję pokładać będą. A Bóg nadziei niechaj was napełni wszelką radością i pokojem w wierze, abyście obfitowali w nadzieję przez moc Ducha Świętego”.

Słowo Boże wzywa nas do tego, abyśmy byli w stosunku do siebie otwarci i przyjmowali się nawzajem, bez względu na pochodzenie. W zborze rzymskim był taki problem, że niektórzy byli z Żydów, inni zaś z pogan. Jeden zbór skupiał różnych ludzi. Tak i dzisiaj, nawet w Polsce, w niektórych większych zborach mamy ludzi różnej narodowości, rasy i o różnym wykształceniu. A apostoł napisał: „(...) przyjmujcie jedni drugich, jak i Chrystus przyjął nas, ku chwale Boga” [w. 7]. Co jest tym argumentem, dla którego mamy się tak otworzyć, jak Chrystus? Właśnie przykład samego Chrystusa.

Chrystus przyszedł i dla Żydów, i dla pogan. Chociaż wiemy, że w pierwszej kolejności Pan przyszedł do owiec, które zginęły z Izraela i im głosił zbawienie, im najpierw mówił o Królestwie Bożym. Jednak w praktyce okazało się, że przyszedł nie tylko do Żydów. Powiedział, że ma i inne owce, które także musi przyprowadzić, żeby była jedna owczarnia i jeden pasterz. Żeby wszyscy byli razem. 

Apostoł Paweł, żeby nie zostać posądzonym o herezję dopuszczania pogan, przytoczył tutaj cztery miejsca ze Starego Testamentu, które stanowią dowód na to, że już prorocy Starego Testamentu głosili, że Chrystus przyjdzie także ze względu na pogan. Jest to dowód historyczny, dowód Pisma Świętego Starego Testamentu. Już Dawid mówił: „Dlatego będę cię wyznawał między poganami (...)” A Izajasz: „Wyrośnie odrośl z pnia Jessego i powstanie, aby panować nad poganami; W nim poganie nadzieję pokładać będą”. 

Jest to dowód na to, że skoro Chrystus, chociaż był z innego narodu, gdyż według ciała narodził się jako Żyd – a trzeba tu pamiętać o silnym nacjonalizmie narodu żydowskiego – skoro On przyjął pogan – to i nam nie wolno odsuwać kogoś od siebie, trzymać go na dystans, tylko dlatego, że jest słaby w wierze lub ma inne poglądy. Nie wolno nam się od niego odsuwać tylko dlatego, że jest inny. „(...) przyjmujcie jedni drugich, jak i Chrystus przyjął nas, ku chwale Boga” [w.7]. 

Bóg ma w tym chwałę, gdy jeden wierzący jest otwarty dla drugiego wierzącego, pomimo tego, że ten drugi inaczej się modli, inne ma poglądy, inaczej reaguje na rozmaite sytuacje. Mamy być otwarci i przychylni dla siebie nawzajem. I nie ma to pozostawać samą tylko teorią. Nikt z nas nie może spokojnie pójść spać, dopóki nie zostanie to wprowadzone w praktykę. Jeżeli ktoś zamyka swoje serce dla drugiego chrześcijanina dlatego, że on inaczej wierzy, myśli, wygląda – to nie spełnia norm Słowa Bożego i nie może spokojnie iść spać. Jest to poważna sprawa, bo będziemy z tego rozliczeni przed obliczem Bożym. Wszystko stanie się tam jawne.

Każdego dnia powstaje film z naszych myśli, postaw i zachowań. Niewidzialny, duchowy „tachometr” wszystko dokładnie rejestruje. Zapisuje to, co dzieje się w naszej duszy, gdy patrzymy na innych i co sobie przy tym myślimy. To wszystko zostanie kiedyś ujawnione. Dopóki więc na naszym koncie zapisują się złe rzeczy, nie wolno nam iść spokojnie spać. Przecież powinniśmy się nawzajem przyjmować z otwartością i w przychylności. 13. werset oznajmił nam, że prawdziwą społeczność chrześcijańską cechuje nadzieja, radość, pokój w wierze i zbór, przez moc Ducha Świętego, obfituje w nadzieję!

Teraz przechodzimy do fragmentu, w którym apostoł Paweł przedstawia motywy swojego działania. Czytamy wersety 14. i 15. „Ja sam zaś, bracia moi, mam pewność co do was, że i wy jesteście pełni dobroci, napełnieni umiejętnością wszelkiego rodzaju i możecie jedni drugich pouczać. Jednak napisałem do was, bracia, tu i ówdzie nieco śmielej, chcąc wam to odświeżyć w pamięci, a to na mocy łaski, która mi jest dana przez Boga (...)”.

Zwróćmy uwagę, jak wielkim taktem wykazał się apostoł Paweł, pisząc do zboru w Rzymie. W powyższych słowach dał wyraz pewności, że wierzący Rzymianie są umiejętni, wypełnieni dobrocią, że mogą jedni drugich pouczać. Nie miał takiej postawy, że on wie wszystko, a oni nic. Zobaczmy, jak potrafił doceniać zbór, z którym faktycznie nie miał jeszcze do czynienia. Nawet ich wcześniej nie widział, a tylko słyszał o zborze rzymskim. Pisząc rzeczy mocne, śmiałe, jednocześnie potrafił docenić wartość tego zboru. Wierzył w ich zdolność napominania się i usługiwania sobie nawzajem. Jednakże chociaż był przekonany o ich wysokim poziomie, napisał do nich, chcąc im odświeżyć w pamięci pewne rzeczy. 

Oto piękna postawa troski o drugiego człowieka, w tym wypadku o cały zbór. Uwzględnia ona osiągniętą już dojrzałość i nabytą wiedzę zboru, ale pamięta, że nie wolno nikogo zostawiać samego z tym, co wie, ponieważ w chrześcijaństwie niezwykle ważne jest wzajemne przypominanie i motywowanie się do dalszego działania. 

Powiedzieliśmy już sobie, że raczej nie mamy problemu ze rozumieniem tego, jak należy postępować. Trudność mamy z tym, że brakuje nam bodźca, by w danym momencie zadziałać tak, jak wiemy, że należałoby zadziałać. Dlatego właśnie potrzebny jest nam zbór, społeczność, żeby jeden wierzący przychodził do drugiego i przypominał mu, nawet te najbardziej oczywiste rzeczy. 

Rozmawiałem niedawno z jednym z naszych braci. Gdy zacząłem wskazywać mu określone prawdy Słowa Bożego, on się uśmiechnął i powiedział, że to samo dosłownie przed chwilą mówił komuś innemu. Był podekscytowany, że mu to powiedziałem. Odrzekłem, że faktycznie wypowiedziałem mu same oczywistości, że aż mi wstyd, bo to wszystko jest powszechnie wiadome. A on mi na to, że bardzo dobrze się stało, bo dla upewnienia się w swoich przekonaniach, potrzebował od kogoś to usłyszeć.

Oto dlaczego wzajemnie się potrzebujemy. Dlaczego nikt z nas nie może w odniesieniu do drugiego wierzącego pomyśleć, że skoro jest on dorosły, ma Biblię, uwierzył w Jezusa Chrystusa – to niech sam sobie radzi. W razie czego, gdy będzie miał problem i nas poprosi, to ewentualnie mu pomożemy. A teraz? Po cóż mielibyśmy wtrącać się mu w życie? 

Gdybyśmy byli ludźmi niewierzącymi, może i moglibyśmy taką postawę przyjąć, zwłaszcza będąc w opozycji jedni wobec drugich. Jednakże dlatego, że jesteśmy braćmi i siostrami, przynależymy jedni do drugich – to jesteśmy zobowiązani do okazywania zainteresowania sobą nawzajem. Mamy oczywiście podchodzić do bliźnich taktownie. Nie jak do zupełnych laików, którzy nic nie wiedzą. Mamy uwzględniać to, że inni wierzący też żyją z Bogiem, że mają własne, często już bardzo bogate, doświadczenia z Bogiem i rozmawiają z Nim może nawet więcej niż my. Doceniając ich poznanie, trzeba jednak odważyć się mówić im też pewne rzeczy, które już może są oczywiste.  Należy do nich powracać z miłością, by im ją przypomnieć, by ich zmotywować do dalszej wytrwałości.  Wtedy przyjdą do nas któregoś dnia i powiedzą z miłością coś, co my z kolei wiemy, ale czego być może od jakiegoś czasu już nie robimy. I wtedy dla nas będzie to zbawienne. Tak trzeba nam ze sobą wzajemnie współdziałać.

Apostoł Paweł, odnosząc się z takim szacunkiem do wierzących w Rzymie, jednocześnie przedstawił charakter swojej służby. Objaśnił, że dana mu była przez Boga ta moc łaski, żeby „(...) był dla pogan sługą Chrystusa Jezusa, sprawującym świętą służbę zwiastowania ewangelii Bożej, aby poganie stali się ofiarą przyjemną, poświęconą przez Ducha Świętego” [w. 16]. 

On traktował swoją służbę jako wielki zaszczyt, jako wyróżnienie dane mu przez Boga. Miał przekonanie, że służy to konkretnemu celowi. Był jakby narzędziem w ręku Jezusa Chrystusa, ażeby poganie, czyli ci, którzy przedtem byli dalecy, bez obietnic Bożych, bez żadnej nadziei w tym świecie, „stali się ofiarą przyjemną, poświęconą przez Ducha Świętego”.

Poświęcenie przez Ducha Świętego – to wielka myśl! Co to praktycznie znaczy „być poświęconym”? Znaczy to być oddzielonym od wszystkiego, co pospolite i grzeszne, i przeznaczonym dla Boga. Taka jest – przypominam – główna idea poświęcenia. Święty to nie ktoś z aureolą nad głową, lecz ktoś, kto jest oddzielony od grzechu i jest całym sercem nakierowany na Boga, połączony z Nim. Apostoł Paweł właśnie stwierdził w powyższych słowach, że ma taką służbę w Jezusie Chrystusie, aby ci poganie, którzy dotąd byli zatopieni w grzechu i bez Boga, przez Ducha Świętego stali się święci, aby Duch Święty ich ogarnął i oddzielił od tego wszystkiego, co ich otaczało, a co było grzeszne. 

Wyobrażam to sobie następująco: Oto był jakiś poganin, który przeżył ileś tam lat obracając się w towarzystwie, które organizowało imprezy rozrywkowe, mocno zakrapiane alkoholem. Pewnego dnia usłyszał on ewangelię od apostoła Pawła, przyjął ją i narodził się na nowo. Duch Święty zamieszkał w nim. Nadszedł kolejny piątek i wszyscy jak zwykle szykowali się do tego, by wyskoczyć do pubu czy dyskoteki, by sobie popić i się zabawić. Lecz ten poświęcony przez Ducha Świętego czlowiek, gdy inni ruszali, on nigdzie w takie miejsca już nie chciał iść. Pytali go więc: Co się stało? Czy ci żona zabroniła? Nie masz pieniędzy? Może chory jesteś? Takie powody, to by jeszcze zrozumieli. Ale on im odpowiadał: Nie. Ja się tam źle czuję! Narodziłem na nowo. Chcę teraz w piątek iść na modlitwę, a nie do pubu! Chcę być z wierzącymi.

Tak oto widzimy, że ten poświęcony człowiek, praktycznie zaczął oddzielać się od towarzystwa, któremu przedtem wszędzie dotrzymywał kroku. Faktycznie, nadal wśród nich się obraca, na przykład ze względów zawodowych, ale są już pewne momenty, w których się od nich oddziela. Dlaczego?  Ponieważ Duch Święty poświęcił go, czyli oddzielił go w jego myślach, w sercu od tego, co jest grzeszne. Z tego powodu ten chrześcijanin już nie pójdzie wszędzie tam, gdzie wcześniej chodził.

Taką właśnie rolę pełnił apostoł Paweł i taką rolę również my mamy na tym świecie. Mamy tę zaszczytną służbę, żeby w sercach, w umysłach pogan, czyli w ludziach żyjących bez Boga – chociaż żyjących w chrześcijańskim kraju – mamy zapalać Boże światło, zapoczątkować Boże działanie! Czynimy starania, aby ci ludzie, choć świat brnie sobie coraz bardziej w grzech, oddzielali się od świata i w poświęceniu przez Ducha nie szli już tam, gdzie wcześniej chodzili, a wybierali to, co dobre, czyste i święte! Takim właśnie zaszczytem chlubił się apostoł Paweł: „Mam tedy powód do chluby w Chrystusie Jezusie ze służby dla Boga” [w. 17].

Oto powód do chluby! Byłem w różnych miastach i głosiłem. Przeszedłem rozmaite trudności i idę dalej, i nie mogę spokojnie usiedzieć, bo gdzieś tam przede mną są ludzie, którzy potrzebują Chrystusa, bo gdzieś tam, na rubieżach świata są miejsca, gdzie nie dotarła jeszcze ewangelia. I apostoł Paweł napisał dalej: „Nie odważę się bowiem mówić o czymkolwiek, czego Chrystus nie dokonał przeze mnie, aby przywieść pogan do posłuszeństwa. Słowem i czynem, przez moc znaków i cudów oraz przez moc Ducha Świętego, tak iż, począwszy od Jerozolimy i okolicznych krajów aż po Ilirię, rozkrzewiłem ewangelię Chrystusową” [w. 18-19].

Apostoł Paweł nie chlubił się tym, co sam zrobił, ale tym, co było mu dane zrobić z łaski Bożej. Traktował się bowiem jako narzędzie w rękach Chrystusa, a narzędzie samo z siebie nic by nie mogło zrobić. Łopata nie może stanąć nad dołem i powiedzieć, że wykopała dół. Nic by nie uczyniła sama, gdyby nie przyszedł odpowiednio silny człowiek i nie zaczął nią kopać, wziąwszy ją w swoje ręce.

Zdarza się tu i ówdzie, że jakiś chrześcijanin, który coś tam zrobił, zaczyna z tego tytułu wypinać pierś do orderu. Pamiętajmy: Niczego byśmy nie dokonali, gdyby nie to, że Chrystus wziął nas w swoje ręce – „bo beze mnie nic uczynić nie możecie” – powiedział Pan [Jn 15,5]. Apostoł Paweł czuł, że jest narzędziem w rękach Chrystusa. Był takim narzędziem, które dało się używać Panu.

Był narzędziem, które całkowicie oddało się Chrystusowi we władanie. A my? Może i nie chlubimy się, żeśmy czegoś sami dokonali, ale czy mamy powody do chluby z tego, że czegoś dokonał przez nas Chrystus? Czasem możemy zetknąć się z taką skromnością, gdy wierzący mówi: Ja nic sam z siebie nie dokonałem, a prawda jest taka, że i Pan niczego przez niego nie dokonał.

Chodzi nie o to, żebyśmy sami czegoś dokonali, ale żeby każdy z nas, choć troszeczkę, miał takie świadectwo, jak apostoł Paweł. Że w miejscu naszej pracy, w miejscu naszego zamieszkania albo gdzieś w podróży byliśmy narzędziem Chrystusowym. W jakichkolwiek okolicznościach, ale że Pan mógł nami się posłużyć. I dopóki tak nie jest, to wyglądamy dość żałośnie.

Zacznijmy zabiegać o to, by Pan nas zechciał użyć: Panie! Oto ja, marne narzędzie, ale weź mnie i użyj choć troszeczkę! Nie chcę rdzewieć! Nie chcę mieć w życiu tzw. świętego spokoju, jak jakaś łopata, stojąca od lat w tym samym kącie i w ogóle już nie brana przez gospodarza do rąk. Chcę być pożyteczny w Twoich rękach.

Apostoł Paweł powiedział, że nie odważyłby się mówić o czymkolwiek, czego Chrystus przez niego nie dokonał. Ale jak najbardziej mógłby się odważyć mówić o tym, czego dokonał Chrystus, bo dokonał wiele. A czy my moglibyśmy coś takiego powiedzieć? Czego dokonał przez nas Chrystus w tym roku? Mamy starać się o to, by On nas używał! Taką właśnie postawę miał apostoł Paweł i miał powód do chluby. I nie zadowalał się chodzeniem ścieżkami już przetartymi przez poprzedników. Pragnął być pionierem! Tak przynajmniej wynika z dwóch kolejnych wersetów: „A przy tym chlubą moją było głosić ewangelię nie tam, gdzie imię Chrystusa było znane, abym nie budował na cudzym fundamencie, lecz jak napisano: Ujrzą go ci, do których wieść o nim nie doszła, a ci, co o nim nie słyszeli, poznają go” [w. 20-21].

Takie właśnie miał powołanie święty Paweł. Miał pragnienie od Ducha Świętego, żeby iść tam, gdzie nikt jeszcze nie był, żeby nieść ewangelię tam, gdzie jeszcze ludzie jej nie słyszeli. Wprost nie mógł usiedzieć w miejscu. Robił ciągle nowe plany w służbie Bożej, o czym mówią następne wersety: „Dlatego też często miałem przeszkody, które mi nie dozwoliły przyjść do was; lecz teraz, nie mając już pola pracy w tych stronach, a pragnąc już od wielu lat przyjść do was, mam nadzieję, że po drodze, kiedy pójdę do Hiszpanii, ujrzę was i że wy mnie tam wyprawicie, gdy się już wami trochę nacieszę. A teraz idę do Jerozolimy z posługą dla świętych. Macedonia bowiem i Achaja postanowiły urządzić składkę na ubogich spośród świętych w Jerozolimie. Tak jest, postanowiły, bo też w samej rzeczy są ich dłużnikami, gdyż jeżeli poganie stali się uczestnikami ich dóbr duchowych, to powinni usłużyć im dobrami doczesnymi" [w. 22-27].

Spójrzcie, jak dalekosiężne były te plany apostolskie. Paweł  chciał iść i głosić w Hiszpanii i w Rzymie. W swoich stronach już był i chciał ruszać dalej. Nie chciał osiąść w jednym miejscu, ale pełen energii pragnął pójść dalej. Jednocześnie, oprócz głoszenia ewangelii, zajmował się niesieniem pomocy materialnej. Zbór w Jerozolimie potrzebował pomocy, a zbory w Macedonii i Achai postanowiły urządzić dla nich składkę. Paweł zauważył, że ta pomoc, to nawet swego rodzaju ich powinność. Bo skoro z Jerozolimy wyszła ewangelia i oni mogli uwierzyć, mogli karmić się dobrami duchowymi, to czymże było to, że po jakimś czasie usłużyli wierzącym z Jerozolimy dobrami materialnymi? To była ich braterska powinność.

Paweł nie ograniczał się więc tylko i wyłącznie do głoszenia ewangelii, pozostawiając sprawy pomocy materialnej służbom charytatywnym. Nie. O różne sprawy się troszczył. Jedną z ważnych rzeczy, które bracia wyznaczyli mu, gdy miał iść do pogan, to właśnie to, że miał się troszczyć o ubogich, o wdowy i sieroty. I tym się gorliwie zajął. Tym razem, idąc do Jerozolimy, też zbierał pieniądze, żeby zanieść je wierzącym. Tak wielki, duchowy człowiek, a zajął się organizacją wsparcia materialnego. I dalej zapowiedział: „Gdy więc załatwię tę sprawę i doręczę im ten plon, wybiorę się do Hiszpanii, wstępując po drodze do was. A wiem, że idąc do was, przyjdę z pełnią błogosławieństwa Chrystusowego. Proszę was tedy, bracia, przez Pana naszego, Jezusa Chrystusa, i przez miłość Ducha, abyście wespół ze mną walczyli w modlitwach, zanoszonych za mnie do Boga, bym został wyrwany z rąk niewierzących w Judei i by posługa moja dla Jerozolimy została dobrze przyjęta przez świętych, tak iżbym za wolą Bożą z radością przyszedł do was i wśród was zaznał odpoczynku, a Bóg pokoju niech będzie z wami wszystkimi. Amen” [w. 28-33].

A więc apostoł Paweł miał wspaniałe plany, by pójść do Hiszpanii. Doszedł do Jerozolimy i przyniósł te datki, które zebrali i tam został aresztowany. Miał wspaniałe plany i realizował je z wielkim zapałem. Chciał służyć Panu wciąż dalej i dalej. Jak wiemy, jeśli chodzi o dotarcie do Hiszpanii, nic z tych planów nie wyszło, gdyż został aresztowany. Dwa lata siedział w więzieniu u Żydów, dwa lata potem w Rzymie i skończyło się. Kropka. O ile dobrze wiemy, nie zobaczył Hiszpanii.

Wspominam te fakty, żeby na koniec dzisiejszego rozważania zwrócić nam uwagę na jedną jeszcze sprawę. To nie jest prawda, że należy robić tylko plany krótkoterminowe, dotyczące działań, co do których już widać jak na dłoni, że da się je zrealizować. Apostoł Paweł jest przykładem człowieka, który miał w sobie wielką pasję służenia Bogu, niesienia ewangelii na krańce świata. Planował więc na szeroką skalę i nie wstydził się wcale, że z części tych planów nic nie wyszło. Plany bowiem były jak najbardziej słuszne. Kierunek był właściwy. Bogu jednak upodobało się, żeby swojego, tak pełnego zapału sługę, pewnego dnia zatrzymać. 

Potrzeba było, aby trochę pogłosić ewangelię więźniom i strażnikom w Rzymie. Taki był Boży plan. To, co mnie jednak bardzo ujmuje w postawie apostoła, to właśnie ta pasja! – Iść do przodu, wciąż planować, jak dalej służyć Panu. Chrześcijanin, który nie ma pomysłu na to, co jutro będzie robił dla Pana, który nie planuje, do kogo, gdzie może dotrzeć z ewangelią – to chyba jakiś półżywy chrześcijanin. Apostoł Paweł jest przykładem człowieka, który ma marzenia i plany, i je realizuje aż do momentu, kiedy Pan powie mu: Stop. Chodź do domu. Pora odpocząć.

Niech charakter i motywy działania apostoła Pawła, niech jego dalekosiężne planowanie, pomimo tego, że nie wszystko zostało zrealizowane, rozbudzą nas do tego, byśmy i my ruszyli się z miejsca! Kto wie, ile nam czasu zostało? Być może już mamy go całkiem niewiele. A gdy ruszymy do działania, rzecz w tym, byśmy przed obliczem Bożym nie próbowali chlubić się tym, cośmy sami osiągnęli, ale żeby było dużo tego, co przez nas zrobił Pan. (cdn.)

23 września, 2022

Abyśmy nowe życie prowadzili - wykład 20. [Rz 14,8-23]

[zapis słowa mówionego]

Na uniwersytecie w Cambridge jest podobno takie sławne powiedzenie „Czyń to, co wpadło ci pod rękę, pamiętając, że ktoś myśli o tym inaczej”. Problem bierze się stąd, że gdy człowiek coś robi i kiedy coś myśli, to podświadomie oczekuje, aby wszyscy tak samo jak on robili i myśleli. Takie nastawienie prowadzi do konfliktu. Jeśli jednak coś myślimy, a jednocześnie pamiętamy, że ktoś może myśleć o tym samym w inny sposób, to wszystko jest w porządku.

Niemniej jednak różnice zdań i poglądów między ludźmi, odmienność zachowania w tych samych okolicznościach, to może prowadzić do napięcia pomiędzy ludźmi. Człowiek może stwierdzić, że skoro inni nie chcą robić i myśleć tak jak on, to jedynym wyjściem jest odizolowanie się, odsunięcie się na bok, żeby się z nikim nie spierać, nie napinać się wewnętrznie i nie walczyć. Jednak choćby nawet ktoś bardzo chciał, to w pełni odizolować się nie może.

Po pierwsze człowiek nie może się odizolować od swojej przeszłości. Nie może jej wykreślić, ponieważ niektóre kwestie naszej przeszłości mamy niejako we krwi. Na przykład, nasze osobiste zachowania, odruchy zapisane w genach, dziedzictwo kulturowe, tradycje narodowe, normy społeczne. To wszystko jest w nas gdzieś głęboko schowane. To wszystko nas ukształtowało i dlatego nie możemy się od tego odciąć. Ten niewidzialny obłok świadków naszej przeszłości towarzyszy nam i żyje w nas ciągle, a my nie mamy nawet potrzeby od niego uciekać. Człowiek nie może oderwać się od pnia, z którego wyrasta, bo inaczej przestałby żyć.

Po drugie człowiek nie może się odizolować od swojej teraźniejszości, ponieważ wszystko, cokolwiek czynimy, ma jakiś wpływ na innych ludzi. Wszystko jest ze sobą powiązane, niemal zazębione. Nasze obecne zachowanie innych uszczęśliwia albo zasmuca. Może to mieć różną dynamikę i siłę oddziaływania, ale tych wzajemnych połączeń nie można uniknąć.

Wbrew pozorom każdy człowiek przez swój codzienny kontakt z otoczeniem ma wpływ, ma wielką moc czynienia innych dobrymi lub złymi. Możemy wpływać budująco albo gorsząco. Na przykład, postanawiasz oddzielić się od zboru, bo coś ci się w nim nie podoba, coś ci w nim nie pasuje. Zastanów się nad tym. Takie odejście nie pozostanie bez wpływu na całe środowisko zborowe. Ktoś się tym zaniepokoi, ktoś się może zmartwi, może ktoś się ucieszy, a ktoś inny może się nawet zgorszy. 

Tak samo postanowienie o dalszej przynależności do zboru będzie miało wpływ na innych. Każda nasza decyzja znajduje jakiś oddźwięk, bo człowiek jest częścią wiązki życia, jest spleciony z innymi ludźmi. Od tego nie da się oddzielić. Słowo Boże mówi: „Nikt z nas dla siebie nie żyje i nikt dla siebie nie umiera” [Rz 14,7].

Po trzecie człowiek nie może się oddzielić od swojej przyszłości. Nie może powiedzieć, że przyszłość go nie obchodzi, bo on nie będzie żył w przyszłości i się do niej w ogóle nie wybiera. Przyszłość istnieje i nie da się od niej oddzielić tylko dlatego, że się tak samemu zadecydowało.

Człowiek jest ogniwem w łańcuchu życia i łączy to, co jest teraz, z tym, co będzie się działo później, gdy odejdziemy. To my mamy wpływ na to, jacy będą ludzie, którzy przyjdą po nas. To, jacy jesteśmy w zborze dzisiaj, będzie miało wpływ na to, jacy będą ludzie w zborze za czterdzieści czy pięćdziesiąt lat, gdy nas już na tej ziemi nie będzie. My kształtujemy niejako charakter życia własnego zboru i własnych rodzin. Przyszłość naszych dzieci jest w dużym stopniu zależna od tego, jacy my sami dzisiaj jesteśmy. 

Nasz grzech także ma wpływ na to, jaki będzie los przyszłego pokolenia. Gdyby grzech był sprawą tylko jednego człowieka i gdyby obciążał i wyniszczał tylko jednego człowieka, to nie byłby wcale taki straszny. Okropność grzechu polega na tym, że wyniszcza kolejnych i kolejnych ludzi. Jeśli rodzice żyją w grzechu, to ich dzieci tym grzechem nasiąkają i nabywają tych samych nawyków. Wszystko jest ze sobą powiązane i splecione. Tak więc nie można się oddzielić ani od przeszłości, ani od teraźniejszości, ani od przyszłości.

Jeszcze trudniej jest oddzielić się od Boga. Gdyby komuś kiedyś przyszło do głowy, że będzie sobie żył odseparowany zupełnie od Boga i Jego spraw, to niech wie, że nawet gdyby uciekł na Marsa, tam też się nie oddzieli od Boga. Spójrzmy, co mówi o tym Słowo Boże w Psalmie 139, wersety 7-12: „Dokąd ujdę przed duchem twoim? I dokąd przed obliczem twoim ucieknę? Jeśli wstąpię do nieba, Ty tam jesteś, a jeśli przygotuję sobie posłanie w krainie umarłych. Gdybym wziął skrzydła rannej zorzy i chciał spocząć na krańcu morza, nawet tam prowadziłaby mnie ręka twoja, dosięgłaby mnie prawica twoja. A gdybym rzekł: Niech ciemność mnie ukryje i nocą się stanie światło wokoło mnie, to i ciemność nic nie ukryje przed tobą, a noc jest jasna jak dzień, ciemność jest dla ciebie jak światło”.

Człowiek nie ma szans na to, żeby oddzielić się od Boga i uciec przed Jego obliczem. Nawet śmierć nie może nas odłączyć od Boga. „Bo jeśli żyjemy, dla Pana żyjemy; jeśli umieramy, dla Pana umieramy; przeto czy żyjemy, czy umieramy, Pańscy jesteśmy. Na to bowiem Chrystus umarł i ożył, aby i nad umarłymi, i nad żywymi panować” [Rz 14,8-9]. Z naszego punktu widzenia, ci którzy odeszli z tego świata, to zmarli, którzy mają już wszystko z głowy. Jednak okazuje się, że Chrystus i nad tymi zmarłymi panuje.

Chrystus każdego dnia patrzy na moje życie tutaj i widzi mnie jak na dłoni. A gdybym nawet chciał dać nogę na tamtą stronę, to tam On sam witać mnie będzie w bramie. Chrystus jest i tutaj, i tam. Jest wszędzie. Jest Panem życia i śmierci! Nikt nie żyje dla siebie i dla siebie nie umiera. To jest ważna myśl. Ona popycha nas ku życiu, ku społeczności, ku sobie i ku Bogu. Ona uniemożliwia nam wszelkie próby odizolowania się, ukrycia się lub ucieczki we własny świat. Nie pytajmy się więc, czy nie lepiej byłoby się odizolować. Pytajmy się raczej, jak to nasze życie, pozostające w nierozerwalnym związku z przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, z Bogiem, z innymi ludźmi, jak to życie uczynić pożytecznym i miłym w oczach Bożych? Zwłaszcza wtedy, kiedy są konflikty i napięcia między ludźmi, gdy uwidaczniają się różnice. Nie zastanawiajmy się dłużej nad tym, czy i jak uciec, lecz nad tym jak zostać!

Przejdźmy dalej, by zobaczyć co jest napisane w wersetach 10-12: „Ty zaś czemu osądzasz swego brata? Albo i ty, czemu pogardzasz swoim bratem? Wszak wszyscy staniemy przed sądem Bożym. Bo napisano: Jakom żyw, mówi Pan, ugnie się przede mną wszelkie kolano i wszelki język wyznawać będzie Boga. Tak więc każdy z nas za samego siebie zda sprawę Bogu”.

Ponieważ Chrystus Pan panuje nad żywymi i umarłymi, ponieważ nie możemy się oddzielić od środowiska, w którym żyjemy, Słowo Boże poddaje nam tu bardzo ważną myśl. Abyśmy nie zajmowali się osądzaniem swojego brata, ani też abyśmy nikim nie  pogardzali. Jeśli bowiem tak robimy, to zapominamy o podstawowej kwestii, że faktycznie nikt z nas nie ma prawa sądzić drugiego człowieka. Dlaczego? Ponieważ sami, wszyscy bez wyjątku, jesteśmy podsądnymi i podlegamy sądowi. Wszyscy idziemy do sali sądowej, aby stanąć przed trybunałem Bożym.

Gdy angażujemy się w sądzenie jedni drugich, to dla Boga musi to być zabawny, jeśli nie żałosny widok. Z punktu widzenia naszego rzeczywistego położenia, opiniowanie i osądzanie siebie nawzajem to dziecinada. Nie jesteśmy sędziami, a sądzonymi. Gdy zadzwoni dzwonek i zostaniesz wezwany na salę sądową, jakie będzie to miało znaczenie, co ty myślałeś o tym, czy o tamtym bracie? Słowo Boże w tym fragmencie zadaje pytanie: Czemu osądzasz swego brata lub czemu nim pogardzasz? Gdyby chodziło tu tylko o niewinne opinie, a nie o pogardę! O, gdybyśmy potrafili rozdzielić te dwie rzeczy, tzn. osądzić kogoś bez wzgardzenia nim i jego postępowaniem! Niestety, te dwie rzeczy, osąd i pogarda, niemal zawsze idą w parze. Bóg na to nie pozwala i wszystko, co kiedykolwiek powiedziałeś lub pomyślałeś o swoim bracie, On ma odnotowane. Gdy wejdziesz na salę, twoje słowa będą od razu na wokandzie. Wszyscy staniemy przed sądem Bożym. Bóg powiedział, że "my wszyscy musimy stanąć przed sądem Chrystusowym" [2Ko 5,9], a "każdy z nas za samego siebie zda sprawę Bogu".

Nad tym powinniśmy rozmyślać i tym właśnie zawracać sobie głowę. W jaki sposób zdam sprawę za samego siebie przed obliczem Bożym? Całe szczęście, mamy tę fantastyczną prawdę Słowa Bożego, że gdy staniemy przed sądem Bożym, by zdawać sprawę za samego siebie, to nie będziemy sami! Obok nas będzie nasz Orędownik, Jezus Chrystus! On będzie się wstawiał za nami, On powie: Ojcze, tego to Ja biorę na siebie. Wszystkich wierzących w Niego, On okrywa swoim płaszczem sprawiedliwości.

Każdy musi stanąć przed obliczem Bożym, przed sądową stolicą Chrystusową, ale usprawiedliwieni przez krew Baranka nie muszą się bać! To jest piękne! Jeśli tylko będziemy o tym pamiętać, to przestaniemy zabawiać się w sędziów. Przestaniemy oceniać, poniżać i gardzić drugim człowiekiem.

Czytajmy dalej: „Przeto nie osądzajmy już jedni drugich, ale raczej baczcie, aby nie dawać bratu powodu do upadku lub zgorszenia. Wiem i jestem przekonany w Panu Jezusie, że nie ma niczego, co by samo w sobie było nieczyste; nieczyste jest jedynie dla tego, kto je za nieczyste uważa. Jeżeli zaś z powodu pokarmu trapi się twój brat, to już nie postępujesz zgodnie z miłością; nie zatracaj przez swój pokarm tego, za którego Chrystus umarł. Niechże tedy to, co jest dobrem waszym, nie będzie powodem do bluźnierstwa" [w. 13-16].

Apostoł Paweł w związku z tym, iż każdy zda sprawę za samego siebie przed obliczem Bożym, zachęcał wierzących, aby nie tylko nie zajmowali się osądzaniem i potępianiem innych ludzi, ale aby do tego stopnia się przejęli tą sprawą i tak zaczęli sami postępować, ażeby bliźni mógł dzięki ich właściwemu postępowaniu skorzystać. Aby nie tylko nie byli jego sędziami, ale aby stali się jego pomocnikami i sojusznikami.

Paweł znów podjął tu kwestię słabego w wierze. Może tak być, że jakaś sprawa sama w sobie jest neutralna. Nawet nauka apostolska mówi, że żadna rzecz sama w sobie nie jest nieczysta. Jest nieczysta dla tego, który ją za nieczystą uważa. Ta sama rzecz może więc być dla jednego czysta i pozytywna, a dla drugiego może być brudna i gorsząca. Słowo Boże wzywa nas do tego, żebyśmy w naszym postępowaniu dbali nie tylko o własne sumienie, ale byśmy też brali pod uwagę sumienie drugiego człowieka, naszego bliźniego. Byśmy przypadkiem z powodu swojej wolności i własnej oceny stanu rzeczy, drugiego człowieka nie rozbijali duchowo.

Najprostszym przykładem jest tzw. lampka wina czy kufel piwa. Same w sobie nie są one nieczyste i złe. Lecz dla nowo nawróconego człowieka, który miał wcześniej problem z nadużywaniem alkoholu, sprawa się komplikuje. Gdy jako nowe stworzenie patrzy na starszego stażem chrześcijanina, którego miał za przykład i widzi go pijącego, to w jego duszy pojawia się rozterka. Dla niego piwo jednoznacznie kojarzy się z grzechem. Z lekceważeniem rodziców i nauczycieli w młodości, a później, z zaniedbywaniem różnych obowiązków zawodowych i rodzinnych.

Słowo Boże mówi do dojrzałych chrześcijan, gdy sięgają po coś, co sami uważają nawet za absolutnie neutralne, żeby pomyśleli, czy przypadkiem ich wolność nie zacznie hamować rozwoju innych chrześcijan. Czy nie wprowadzi do ich serc niepotrzebnej rozterki i zaniepokojenia.

Chrześcijanin powinien zadbać o sumienie drugiego człowieka. Należy przyjąć taką zasadę, że będziemy patrzeć na wszystko i oceniać wszystko nie tylko od strony skutków, jakie będzie to mieć na nasze osobiste życie. Decydując się na określone zachowanie, trzeba nam pomyśleć także o tym, jaki to będzie miało wpływ na innych ludzi. W ten sposób będziemy bezpieczni i naprawdę wolni, by z odwagą stanąć przed obliczem Bożym.

Jeśli jednak bylibyśmy egocentrykami i nie obchodziłby nas duchowy wzrost innych ludzi, to by znaczyło, że nie ma w nas miłości Chrystusowej. Chrystus nie przyszedł, żeby Jemu służono, ale żeby służyć i oddać życie za wszystkich. Jeżeli dla pożytku brata i siostry nie potrafimy oddać z naszego życia czegoś, co uważamy za dobre, to nie żyje w nas Chrystus. Wciąż pierwsze skrzypce gra nasze ego. To ono broni się, jakby przed zniewoleniem i przed myślą, że już nigdy nie będzie mogło robić pewnych rzeczy, które w naszym mniemaniu są przecież dobre, a przede wszystkim, przyjemne dla nas. W istocie zazwyczaj chodzi w tym o przezwyciężenie w sobie jakiegoś zamiłowania, chodzi o opanowanie własnych zmysłów.

Stanowisko Pisma Świętego w tej kwestii jest następujące: Nawet jeśli chrześcijanin miałby do końca życia nigdy już nie wypić butelki piwa, mimo tego, że bardzo je lubi, choćby miał nigdy już gdzieś tam nie pójść, czy pojechać, to z uwagi na dobro bliźniego, z uwagi na to, by gdzieś nie spowodować zgorszenia, chętnie się od tego powstrzyma. Czyż z miłości do bliźniego nie warto tego zrobić? Sami osądźcie.

Prawdziwego chrześcijanina stać na to, by jego życie było na tyle nieograniczone, aby móc się ograniczyć w niektórych sprawach. To jest wielka sztuka. Pamiętajmy, że gdy broniąc swej osobistej wolności mówimy: Nie dam ograniczyć, – to tak naprawdę bardzo często jesteśmy ograniczeni naszym własnym „chce mi się”. Pełna wolność – to także panowanie nad własnymi zmysłami.

Apostoł dalej wskazał na istotę Królestwa Bożego, co pozwala dość łatwo sprawdzić, czy jest ono w nas? „Albowiem Królestwo Boże, to nie pokarm i napój, lecz sprawiedliwość i pokój, i radość w Duchu Świętym. Bo kto w tym służy Chrystusowi, miły jest Bogu i przyjemny ludziom. Dążmy więc do tego, co służy ku pokojowi i ku wzajemnemu zbudowaniu. Dla pokarmu nie nisz dzieła Bożego. Wszystko wprawdzie jest czyste, ale staje się złem dla człowieka, który przez jedzenie daje zgorszenie” [w. 17-20].

Gdyby w chrześcijaństwie chodziło o napój i pokarm, to może i byłoby się o co spierać i o co walczyć. Jednak Królestwo Boże to nie napój i pokarm. Te rzeczy są sprawami drugoplanowymi. Królestwo Boże to „sprawiedliwość i pokój, i radość w Duchu Świętym”. Sprawiedliwość w Duchu Świętym to nie jest ciągłe pilnowanie tego, co mnie się należy. To nie ustawiczna walka o swoje i dochodzenie swoich praw. To jest sprawiedliwość od Boga, która myśli o prawach innych ludzi, która szuka dobra bliźniego i tego, co jest miłe w oczach Chrystusa Jezusa.

Drugi chrześcijanin ma prawo do tego, żebym go zbudował. Sprawiedliwość Chrystusowa jest taka, że przyszedł On i oddał samego Siebie, żebyśmy my byli usprawiedliwieni. Królestwo Boże, to także pokój w Duchu Świętym. Hebrajskie shalom oznacza troskę, działanie na czyjąś korzyść i oddawanie swojemu bliźniemu tego, co najlepsze. Nie o święty spokój tu chodzi, ale o pokój oparty na trosce i staraniu o drugiego, a nie o siebie samego.

Często jest tak, że to co najlepsze dla naszego bliźniego, jednocześnie nie jest najlepsze dla nas. Szukanie dobra innych ludzi czasem dużo nas będzie kosztować. Jeśli jednak należymy do Królestwa Bożego, to stać nas na to, ażeby dbać o dobro innych.

Trzeci aspekt Królestwa Bożego, to radość w Duchu Świętym. To nie radość z własnego powodzenia, sukcesu i szczęścia. Prawdziwa radość w Duchu Świętym ma zawsze związek z dobrem i powodzeniem innych. Jest to dzielenie z innymi ich szczęścia, bo właśnie taką radością obdarza Duch Święty. To jest radość, która się ożywia, gdy w życiu bliźniego dzieje się coś dobrego. Wszelka inna radość jest radością egoistyczną. Radość w Duchu Świętym sprawia, że chrześcijanin cieszy się, gdy jego brat czy siostra coś zrozumie, coś zobaczy, dojrzeje duchowo lub zwyczajnie im się powiedzie. 

Taką radością raduje się całe niebo, gdy jeden grzesznik się nawróci. A jaki interes ma niebo w tym, że się grzesznik nawraca? Żaden. Ale raduje się właśnie dlatego, że to jest radość Boża i Jego miłość, bo po cóż Bogu grzesznik w niebie? Miłość Boża objawia się w tym, że chociaż grzesznik nie jest Mu w niebie potrzebny, On jednak bardzo pragnie go w niebie mieć. Zupełnie bezinteresownie! 

Jako chrześcijanie mamy wolność i powinniśmy się z nią obchodzić mądrze. Należy sprawdzać czy rzeczywiście funkcjonujemy w obrębie Królestwa Bożego? Czy nasze zachowania mają w sobie jakość Królestwa Bożego, czyli sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym? Te cechy charakteryzują chrześcijan prawdziwie żyjących w wolności Chrystusowej.

Apostoł Paweł zaapelował w wersetach 18-19: „Kto w tym służy Chrystusowi, miły jest Bogu i przyjemny ludziom. Dążmy więc do tego, co służy ku pokojowi i ku wzajemnemu zbudowaniu”.

To jest właściwy kierunek. Gdybyśmy każdego dnia to właśnie mieli na uwadze, gdybyśmy za każdym razem, gdy podejmujemy jakąś decyzję czy działanie, zadawali sobie pytanie, czy idziemy we właściwym kierunku, jakże często uniknęlibyśmy niepotrzebnych ślepych uliczek, z których trzeba później zawracać.

Mówiąc bardziej obrazowo, gdybyśmy zrobili sobie stosowną mapkę i w miarę jak posuwamy się do przodu, sprawdzali na tej mapce, czy przypadkiem nie skręciliśmy gdzieś po drodze, czy numer drogi się cały czas zgadza, nie musielibyśmy kluczyć i zawracać. Często jest tak, że się gdzieś zagapimy, coś pochopnie wypowiemy, zaczniemy działać zanim pomyślimy, a potem z tego nie wychodzi ani pokój, ani wzajemne zbudowanie, tylko niepokój i rozdarcie, a być może i zgorszenie.

Słowo Boże zachęca nas więc, abyśmy uważali, gdyż w tej chrześcijańskiej wolności jest pewna doza niebezpieczeństwa. Człowiek może się nagle poczuć tak pewnie, że nie musi już patrzeć na mapkę i sprawdzać. Wydaje mu się, że nie musi zwracać uwagi na drogowskazy, bo przecież jeździ tą trasą już parę dobrych lat i ją zna. Taki człowiek może się niespodziewanie znaleźć w ślepym zaułku i nie będzie wiedział, jak bez strat się z niego wydostać.

Paweł idzie krok dalej i mówi: „Dla pokarmu nie niszcz dzieła Bożego. Wszystko wprawdzie jest czyste, ale staje się złem dla człowieka, który przez jedzenie daje zgorszenie” [w. 20]. Taka zwykła sprawa, jak jedzenie, a może zniszczyć dzieło Boże przez to, że w swojej wolności robimy, to co chcemy, że się koncentrujemy tylko na tym, co my uważamy za dobre. Pokarm to błahostka, ale niszczenie dzieła Bożego to już jest wielkie wykroczenie, gdyż Słowo Boże powiada: „Kto niszczy świątynię Bożą, tego zniszczy Bóg”. Wszyscy jesteśmy świątynią Bożą. Pomyślmy: Taka drobna sprawa jak jedzenie, a ma tak poważne konsekwencje. „Dobrze jest nie jeść mięsa i nie pić wina ani nic takiego, co by twego brata przyprawiło o upadek” [w. 21].

Dobrze jest przyjąć sobie taką zasadę, że jeśli cokolwiek miałoby mojego brata przyprawić o upadek, to nie zrobię tego. Naprawdę można żyć bez telewizji, bez kina, bez muzyki i bez innych rzeczy, problematycznych dla niektórych chrześcijan. Nie ma rzeczy samej w sobie nieczystej, ale jeśli wiem, że jakiś wierzący mógłby popaść w wewnętrzny niepokój z powodu danej rzeczy, powinniśmy zwrócić na to uwagę. Paweł wypowiedział następnie bardzo ważną myśl: „Przekonanie jakie masz, zachowaj dla siebie przed Bogiem” [w. 22].

Jeżeli moje przekonanie razi mojego brata lub siostrę, to mam obowiązek zachować je dla siebie przed Bogiem. Nawet nie wolno mi się ścierać z tym bratem czy siostrą i próbować mu wbijać to moje przekonanie do głowy. „Szczęśliwy ten, kto nie osądza samego siebie za to, co uważa za dobre” [w. 22]. Oto kolejna rewelacyjna myśl! Szczęśliwy ten, kto potrafi nie wchodzić na takie ścieżki i nie czynić niczego, co potem nie tylko miałoby hamujący wpływ na innych chrześcijan, ale także jemu samemu przyniosłoby do serca rozterkę i wyrzuty sumienia. „Lecz ten, kto ma wątpliwości, gdy je, jest potępiony, bo nie postępuje zgodnie z przekonaniem; wszystko zaś, co nie wypływa z przekonania, jest grzechem” [w. 23]. W oryginale werset ten brzmi: „wszystko, co nie jest z wiary, jest grzechem”.

To jest bardzo proste kryterium. Jeśli robimy coś, co nie wypływa z wiary w Chrystusa, jest to grzechem. Tego nie pojmie człowiek nieodrodzony. To może pojąć tylko chrześcijanin żyjący tak, jak Chrystus. Oby Pan nam w tym pomógł, żebyśmy zawsze mogli działać zgodnie z przekonaniem. Żeby to wiara określała nasz stosunek do Boga i bliźniego. Żeby nasz każdy krok wynikał z wiary. To jest właśnie wolność, która nigdy nie podepcze słabego, która nad każdym chętnie się pochyli. To jest wolność, która nie jeździ czołgiem, tylko stąpa delikatnie i żadnego kwiatka nie podepcze. (cdn.)

22 września, 2022

Abyśmy nowe życie prowadzili - wykład 19. [Rz 14,1-7]

[zapis słowa mówionego]

Przechodzimy do czternastego rozdziału Listu do Rzymian. Pierwszy werset tego rozdziału powiada tak: „A słabego w wierze przyjmujcie, nie wdając się w ocenę jego poglądów”. Ten werset bardzo mnie ujął. Dlaczego? Dlatego, że wynika z niego, iż już w okresie wczesnego chrześcijaństwa byli zarówno mocni, jak i słabi w wierze chrześcijanie. To nieprawda, że ci słabi pojawili się dopiero w naszych czasach. Nawet w tamtych czasach, wśród tych, którzy właściwie jeszcze czuli zapach szat Chrystusowych, w czasach, gdy apostołowie jeszcze chodzili po ziemi i wszystkie dary Ducha Świętego się objawiały, byli tacy, których nazwano słabymi w wierze.

Głowa do góry, bracie i siostro! Jeśli w tym świecie XXI wieku, gdzie głos ewangelii wprawdzie rozbrzmiewa, ale z drugiej strony odczuwa się też coraz silniejszy wpływ ateizmu, czujesz się słaby w wierze, to wiedz, że w swoim poczuciu słabości nie jesteś odosobniony! Wtedy także byli słabi i mocni w wierze. Nie tylko my miewamy rozmaite wątpliwości i rozterki. Jest jeszcze inna wspaniała prawda wypływająca z tego wersetu: W zborze Pańskim jest miejsce dla ludzi słabych w wierze. Zbór nie jest przeznaczony tylko dla mocnych. Zbór Pański otwiera swoje podwoje dla słabego w wierze, „nie wdając się w ocenę jego poglądów”.

Spróbujmy zdefiniować, kim jest słaby w wierze, a kim jest mocny? Zróbmy to w kontekście zagadnienia omawianego w całym 14. rozdziale Listu do Rzymian. Jak wynika z tego, co tu czytamy, mocny w wierze to taki chrześcijanin, którego wolność w Chrystusie anulowała wszystkie dawne tabu, dawne zakazy i nakazy. Zniosła je, ponieważ ta wolność kieruje się już innymi zasadami, takimi, jakie Paweł wyartykułował w Liście do Koryntian: „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko jest pożyteczne”. W Chrystusie mamy wolność, że możemy wszystko robić, ale mamy też tę wolność i zdolność, że możemy ocenić, czy jest to dla nas pożyteczne, czy nie. W tej wolności stać nas na to, aby coś odrzucić, nie z powodu nakazu czy obowiązku, ale z powodu tego, że nasze serce pragnie robić tylko rzeczy pożyteczne, a przecież nie wszystko jest pożyteczne.

Druga zasada: „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko buduje”. Są rzeczy, które rujnują. Niszczą relacje z ludźmi, zanieczyszczają nasze własne serce, rozwalają wszystko to, co Duch Święty chce wybudować. Jeśli więc wszystko nam wolno, to wolno nam także i to, że gdy zauważamy, iż coś nas nie buduje, to możemy daną rzecz odrzucić i z niej zrezygnować. Wolno nam oglądać telewizję 24 godziny na dobę, ale to może stać się dla nas destruktywne, abstrahując nawet od niektórych wyjątkowo niebudujących programów. Wobec tego w Chrystusie stać nas na to, żeby wyłączyć telewizor, ponieważ oglądanie telewizji duchowo nas wygasza i powoli niszczy naszą relację z Bogiem. 

Trzecia zasada: „Wszystko mi wolno, ale ja nie dam się niczym zniewolić”. Są pewne rzeczy, które zniewalają, choć pozornie wydają się nawet dobre i przyjemne. Z czasem jednak stajemy się ich niewolnikami. Chrystus wyzwolił nas, abyśmy żyli w wolności – tak powiada piąty rozdział Listu do Galacjan. Dlatego w Chrystusie stać nas na to, aby odrzucić te rzeczy, które mogłyby z czasem owładnąć naszymi zmysłami i wpędzić nas w niewolę nałogu.

Mocny w wierze, w pojęciu Słowa Bożego, to ktoś, kto chodzi w wolności Chrystusowej.  Kto nie kieruje się zewnętrznymi przepisami, nakazami i zakazami, lecz w całkowitej wolności dokonuje jasnych wyborów i decyzji. Mocny w wierze, to człowiek, który już nie żyje na wąskiej granicy pomiędzy tym, co można, a czego nie można. Napełniony Duchem Świętym wie na pewno, że ma postąpić tak, a nie inaczej!

Natomiast słaby w wierze, to chrześcijanin, który ciągle ma skrupuły, wahania i pytania, czy coś mu wolno, czy nie wolno? To człowiek, który nie jest pewien tego, czy postąpił dobrze, czy źle? Czy jak zobaczy go pastor, to go pochwali, czy się nad nim zasmuci? Taki człowiek, mimo tego, że zadeklarował swoje życie Chrystusowi, tak naprawdę nadal tkwi w cielesnej postawie i przykłada dużą wagę do przestrzegania zewnętrznych przepisów religijnych. Dla takiego człowieka niestety wiara w Jezusa, to wciąż jeszcze tylko zbiór przepisów. Sam się z tym męczy i terroryzuje innych, oczekując od nich, żeby myśleli i postępowali tak samo, jak on.

Taki człowiek nie odkrył jeszcze prawdziwego znaczenia chrześcijańskiej wolności i takiej wolności jeszcze nie dostąpił. W sercu wciąż jest legalistą i trzyma się kurczowo litery przepisów. Jeszcze nie uwolnił się od wiary w dobre uczynki i w to, że dzięki nim może znaleźć upodobanie w oczach Bożych. 

Słowo Boże mówi nam jednak w 1. wersecie naszego tekstu, że mamy słabego w wierze przyjmować. To jest wezwanie do mocnych w wierze, aby przyjmowali tych, którzy myślą inaczej niż oni. Może ich zdaniem myślą za mało duchowo. Może wciąż czepiają się nie tych rzeczy, które są naprawdę istotne. To nic, że są tacy niedojrzali. Mimo to, trzeba ich przyjąć!

Co to znaczy przyjmować słabego w wierze? Gdy pojawia się taki człowiek czepiający się szczegółów, zbyt drobiazgowo podchodzący do wszystkiego i bardzo często z czegoś niezadowolony – należy unikać rozdrażnienia i irytacji z powodu takiego człowieka. Łatwo jest z powodu kogoś takiego popaść w zniecierpliwienie, zwłaszcza, jeśli się już kilkakrotnie rozmawiało z nim na dany temat, a nie widać żadnego postępu w wierze, żadnego dojrzewania w rozumowaniu. Wówczas może w nas pojawić się ochota, żeby takiemu komuś trochę podokuczać z powodu jego słabości w wierze. Można też łatwo zamknąć się na wszystko, co taka osoba ma do powiedzenia, ponieważ w naszym rozumieniu  jest on słaby w wierze. Zawsze ma ze wszystkim problem, więc gdy chce nam coś powiedzieć, to z góry zakładamy, że my i tak już wiemy, co powie. Zastanówmy się więc, co to znaczy przyjąć słabego w wierze?

Przyjąć słabego w wierze, to znaczy przyjrzeć się poglądom takiej osoby. Posłuchać, co naprawdę chce powiedzieć, a nie opierać się na wcześniejszych, niemiłych może doświadczeniach i rozmowach. Przyjąć go, to znaczy być dla niego otwartym. Darzyć taką osobę uczuciem i wyrozumiałością, a nie częstować go obojętnością tak, jakbyśmy i tak już byli wystarczająco łaskawi dla niego, ponieważ pozwoliliśmy mu wejść do kaplicy. Okażmy mu serce i uznajmy go za brata. Szanujmy jego poglądy. Nie odrzucajmy go i nie ośmieszajmy.

Może się tak zdarzyć wśród wierzących, że ktoś zostanie przez nas uznany za słabego w wierze, bo ma przekonania bardzo odmienne od naszych. Miewamy wtedy czasem taką pokusę, aby te jego przekonania w jakiś sposób wystawić na pośmiewisko. Nie przyjąć słabego w wierze, to znaczy ośmieszać go, uważać to, co on myśli za przesąd lub „martwą religię”. Przyjąć słabego w wierze oznacza, nie kpić z tego, co on uważa za święte, nawet jeśli mamy zupełnie odmienne zdanie. Oznacza to także rozmawiać, poświęcić mu czas, żeby bardziej przybliżyć mu nasze spojrzenie. Jeśli uważamy siebie za silniejszych duchowo, nie możemy zostawić go samemu sobie i liczyć na to, że sam wpadnie na to, jak się rzeczy mają. Powinniśmy poświęcić swój czas na to, aby z nim rozmawiać, żeby zderzyć się z jego argumentami, wysłuchać ich, ale także jemu przedstawić nasze argumenty. Wszystko po to, aby był on świadomy tego, że są osoby, które myślą inaczej, że można mieć inne zdanie niż on, a mimo to być stabilnym i dojrzałym chrześcijaninem.

Podsumowując, przyjmować słabego w wierze, znaczy nie lekceważyć go, ponieważ lekceważenie to jedna z najbardziej niechrześcijańskich postaw wobec bliźniego. Nie gardzić nim. Okazać mu ciepło i zrozumienie. Przyjąć go całym sercem, bo w społeczności ludzi wierzących  jest miejsce i dla niego.

Zatrzymajmy się jeszcze przy tym wersecie, gdyż jest w nim ukryta pewna głębsza myśl. W grecko-polskim Nowym Testamencie jest ona oddana w ten sposób: „Zaś będącego bez siły we wierze, dobierajcie nie ku rozróżnianiom rozważań”. Natomiast parafraza tego wersetu brzmi tak: „Serdecznie witajcie człowieka słabego w wierze, ale od razu nie wciągajcie go do dyskusji nad sprawami, które jedynie mogą wzbudzić wątpliwości”.

Taka właśnie głębsza myśl zawarta jest w tym wezwaniu. Wskazuje nam ona, że gdy przyjmujemy słabego w wierze, nie powinniśmy od razu wciągać go w dyskusje na temat trudnych problemów i od wyników tej dyskusji, czyli od tego, czy się zgodzi z nami, czy nie, uzależniać tego, czy będzie się on dobrze czuł w naszym towarzystwie i czy w ogóle spotkamy się ponownie.

Nie po to mamy przyjmować słabego w wierze, żeby się z nim mocować na poglądy. Słowo Boże poucza, że należy unikać dyskusji, które mogłyby doprowadzić do napięcia. Niektórzy chrześcijanie chcą znać wszystkie stanowiska i poglądy na dany temat. Lubują się w zawiłych dyskusjach, argumentacjach, w tzw. rozmowach na poziomie. Nie lubią prostoty i nie lubią, gdy ktoś używa jednoznacznych stwierdzeń. Nie lubią słuchać pewników. Lubią, gdy pozostawia się im wybór. Gdy przedstawi się im piętnaście sposobów pojmowania danego wersetu, aby mogli sobie wybrać, które rozumienie jest najwłaściwsze dla nich samych.

Z drugiej strony jednak są w gronie chrześcijan tacy wierzący, których prosta wiara nie znosi zbyt mądrej i ryzykownej dyskusji. Oni uwierzyli w Pana Jezusa, w Jego ewangelię, która jasno stwierdza różne rzeczy i mówi: „Niechaj więc mowa wasza będzie: Tak – tak, nie – nie, bo co ponadto jest, to jest od złego” [Mt 5,37]. Są więc rzeczy, w których trzeba powiedzieć „Tak”  i nic więcej nie  trzeba dodawać. W takim wypadku nie można sobie dokonywać wyboru. W tym sensie rozumiemy z tego wersetu, że słabego w wierze mamy przyjmować, ale nie po to, by z nim dywagować na temat jakiegoś wersetu, przedrostka, słowa użytego w grece, czy w języku hebrajskim itp., lecz po to, aby pewne rzeczy mówić z nim jasno i jednoznacznie.

Młodzi wierzący, tacy, którzy dopiero ruszają w drogę wiary, słabi jeszcze w wierze, potrzebują jasnych stwierdzeń, wyraźnie wyartykułowanej ewangelii, jednoznacznie postawionych prawd Słowa Bożego. Zasadniczo rzecz biorąc, w społeczności chrześcijańskiej nigdy nie powinniśmy kończyć rozmowy, dyskusji czy wykładu rzuceniem kilku niepokojących pytań tak, aby słuchacz sam się z tym uporał. Powinniśmy jasno i wyraźnie stwierdzać to, co sama ewangelia stwierdza. Goethe, filozof, niewierzący człowiek, powiedział kiedyś: „Powiedz mi coś o swojej pewności, bo wątpliwości to ja mam dosyć swoich”.

Z tym zdaniem może się utożsamić każdy zapracowany, zmęczony chrześcijanin, który przychodzi do zboru. On chce usłyszeć coś o pewności, bo niepewności ma dosyć wokoło. Jest niepewny jeśli chodzi o pracę, o pensję, o zdrowie, o rodzinę, o otoczenie, o władzę itd. Chwała Bogu, że jest Ktoś pewny i że Jego Słowo jest pewne! A my to Słowo głosimy.

Nie chcę tu powiedzieć, że wierzący człowiek to ktoś, kto nie ma żadnych wątpliwości, kto nie ma pytań. Chcę powiedzieć, że można mieć wiele wątpliwości i jednocześnie opierać się na niewzruszonych pewnikach.

Przeczytajmy teraz wersety 2-4: „Jeden wierzy, że może jeść wszystko, słaby zaś jarzynę jada. Niechże ten, kto je, nie pogardza tym, który nie je, a kto nie je, niech nie osądza tego, który je; albowiem Bóg go przyjął. Kimże ty jesteś, że osądzasz cudzego sługę? Czy stoi, czy pada, do pana swego należy; ostoi się jednak, bo Pan ma moc podtrzymać go”. Mamy tutaj kwestię dotyczącą spożywania pokarmów. W tamtych czasach był to problem dosyć złożony i chociaż nas nie dotyka on bezpośrednio, jednak prezentuje nam właściwe stanowisko także w innych kwestiach, w takich, które w dzisiejszych czasach nam mogą przysparzać trudności.

Jak wiadomo, zarówno wśród Żydów, jak i w środowisku pogańskim, w tamtych czasach przestrzegano rozmaitych zasad dotyczących pokarmów. Żydzi na przykład mieli listę zwierząt czystych i nieczystych.  Pochodziła ona z Pięcioksięgu Mojżeszowego i Żydzi wiedzieli, że zwierzęta czyste można spożywać, natomiast nieczyste nie, obojętnie jak bardzo ich mięso byłoby smaczne. Takie były przepisy. Na przykład, Eseńczycy, specjalna wspólnota religijna, żyjąca na obrzeżach społeczności żydowskiej, przykładali niezwykle dużą wagę do odżywiania. Ich posiłki przygotowywali kapłani i żaden zwykły Esseńczyk nie mógł tego robić samodzielnie. Spożycie posiłku przygotowanego przez kogoś innego niż kapłan było zakazane. Mało tego. Odpowiednio przygotowany posiłek spożywano w specjalnych szatach, zgodnie z przepisami dotyczącymi szat.

W świecie pogańskim także było bardzo dużo rozmaitych przepisów. Już Pitagoras około VI wieku przed Chrystusem nauczał na temat posiłków rozmaitych rzeczy, opartych na jego poglądach i wierze w reinkarnację. Nawoływał do zachowania całkowitej czystości i zdyscyplinowania, co miało wyrażać się czterema postawami: milczeniem, studiowaniem, doświadczaniem samego siebie i powstrzymywaniem się od spożywania mięsa. Do dzisiaj niektórzy to praktykują, nie zdając sobie sprawy z tego, że wegetarianizm sięga bardzo głęboko, czerpiąc z Dalekiego Wschodu i filozofii greckiej. Bynajmniej nie jest tylko sposobem na lżejsze, rzekomo zdrowsze, odżywianie.

W zborze rzymskim te wszystkie poglądy i zwyczaje skrzyżowały się ze sobą, ponieważ ludzie nawracali się do wiary w Jezusa Chrystusa z różnych środowisk. Jedni myśleli tak, inni inaczej. Możemy też i dziś tak powiedzieć, że w każdym zborze są ludzie o rozmaitych poglądach na temat jedzenia i picia, a to dlatego, że mamy za sobą rozmaitą przeszłość. Mamy własne doświadczenia, niejedną przeczytaną książkę, niejednego napotkanego wspaniałego, mądrego człowieka, który przedstawił nam swój pogląd, a myśmy go przyjęli jako prawdę, choć często okazuje się później, że niekoniecznie te jego poglądy były słuszne. Poglądy w zborze się nawzajem krzyżują i ścierają. Na przykład poglądy na temat picia piwa czy wegetarianizmu, właśnie w środowisku  zborowym znajdują wielu adwersarzy, bo tutaj dyskusja toczy się w kontekście życia wiecznego, nabiera więc najwyższej rangi.

Przyjrzyjmy się trochę bliżej ważnej zasadzie, danej nam w Słowie Bożym na wypadek zderzenia się przeciwnych poglądów. Nauka apostolska nawiązuje do znanej wówczas reguły, że żaden człowiek nie miał prawa osądzać i rozliczać cudzego sługi. „Kimże ty jesteś, że osądzasz cudzego sługę?” Jeśli ktoś miał swego sługę, to tylko on miał prawo osądzać go za jego postępowanie, a nawet określać, co może robić, a czego nie, co może jeść, a czego mu jeść nie wolno. Jeśli jednak to nie był jego sługa, nie miał żadnego prawa go rozliczać.

Robi się jaśniej? Skoro wszyscy wierzący są sługami Bożymi, to żaden z nas nie ma prawa osądzać nie swojego sługi. Każdy z nas należy do Chrystusa i to On ma prawo nas osądzać i rozliczać. Wersety te wyraźnie określają normę: Wydawanie sądów należy pozostawić Bogu. Nie wolno nam brać się za osądzanie cudzego sługi i ferowanie wyroków. Jeśli zgromadzamy się razem jako wierzący, to znaczy, że coś nas jednak ku sobie, ku przebywaniu razem pociąga. Nie przychodzimy po to, by się osądzać i rozliczać, lecz po to, by się wzajemnie budować i zachęcać, by okazywać sobie zrozumienie, starać się być dla siebie nawzajem lepszymi współpracownikami.

Zwróćcie uwagę na to, co napisał apostoł Paweł: „Jeden wierzy, że może jeść wszystko, słaby zaś jarzynę jada” [w. 2]. Jeden ma taki pogląd, a drugi inny, na temat tego, czy wolno coś jeść, czy nie. Chodziło wtedy o mięso, które według ceremonii pogańskich było ofiarowane bałwanom, następnie zaś sprzedawane na rynku. Dla wierzących było ważne, czy można, czy nie można takie mięso spożywać. Paweł odniósł się do tej kwestii w następujący sposób: „Niechże ten, kto je, nie pogardza tym, który nie je, a kto nie je, niech nie osądza tego, który je; albowiem Bóg go przyjął. Kimże ty jesteś, że osądzasz cudzego sługę? Czy stoi, czy pada, do pana swego należy” [w. 3-4].

Zwróćcie uwagę na objawioną tu mądrość. Apostoł Paweł nie potraktował tego tak, że jeżeli ktoś je, to jest w porządku, a jeżeli ktoś nie je, to nie jest w porządku. W tej kwestii nie stawia on sprawy w ten sposób, że dobrze jest, gdy ktoś ma taki pogląd na tę sprawę, a źle, jeśli ma inny. Tak tej sprawy nie wolno postawić, bo czy ktoś stoi, czy pada, do Pana swego należy. Jeśli nawet w mojej opinii ktoś z pewnością robi coś źle, to nadal należy on do swojego Pana. Pan ma moc go podtrzymać i zrobi to, jeśli człowiek ten rzeczywiście jest Jego sługą – tzn. sługą Boga Wszechmogącego w tym przypadku.

Nauka z tego jest następująca: Niech cała energia, jaką wkładamy we wzajemne kontakty, będzie nakierowana na okazywanie wzajemnej pomocy, zrozumienia, wspaniałomyślności i życzliwości względem siebie, a nie na wzajemne ocenianie się, rozliczanie i nierzadko odsądzanie od czci i wiary.  

Nie znaczy to, że w chrześcijańskim zborze zamieszkają grzech i odstępstwo, a my będziemy z życzliwością i otwartością przyzwalać na coś takiego. Poruszamy teraz sprawę wprawdzie drugoplanową, ale bardzo niszczącą wzajemne relacje i wprowadzającą liczne podziały. Dzisiaj wierzący rozchodzą się nie dlatego, że jeden wierzy w Pana Jezusa a drugi w Buddę, lecz dlatego, że jeden uważa, że przy wieczerzy powinno się pić z jednego kielicha, a drugi uważa, że z kieliszków. Jeden uważa, że kobieta musi mieć chustkę na głowie w czasie modlitwy, a drugi, że niekoniecznie. Spotykają się razem, żeby się przekonywać, mierzyć na argumenty i walczyć ze sobą. Napinają się, a gdy nic z tego nie wynika, to się rozchodzą. Podczas gdy Słowo Boże mówi nam, że powinniśmy się schodzić w celu wzajemnego zbudowania, zachęcenia, okazania zrozumienia i uznania.

Każdy z nas jest sługą Pana Jezusa. On nas będzie rozliczał. My nie mamy prawa osądzać obcego sługi. Jeżeli Jezus jest jego Panem i On mu nakazał, żeby coś takiego zrobił lub powiedział – to co mi do tego?! Faktycznie biada mu, gdyby postąpił inaczej, na przykład tak, jak mnie się wydaje, że powinien on zrobić. Zrozumienie tej prawdy stało się dla mnie swego czasu wielkim i uwalniającym odkryciem. Wcześniej gryzłem się tym, gdy ktoś mnie obmawiał, spiskował albo odchodził od zboru. Teraz jestem spokojny. Jeżeli jest on sługą Jezusa i Pan mu nakazał odejść od zboru lub mnie obgadywać – to nie ma on innego wyjścia, jak tylko okazać swemu Panu posłuszeństwo. Takie stanowisko zajął kiedyś Dawid obrażany przez Szimejego. „Niech złorzeczy, gdyż to Pan nakazał mu: Złorzecz Dawidowi! W takim razie zaś któż może rzec: Dlaczego to czynisz?” [2Sm 16,10]. Jeżeli natomiast robi to, a Pan mu tego nie nakazał, to ma on swego Pana i On rozliczy go za jego postępowanie. Co mnie do tego? Gdyby zaś kiedyś się okazało, że wcale nie był on sługą Jezusa, to tym bardziej nie powinienem zajmować się rozliczaniem sługi należącego do kogoś całkiem mi obcego. Praktyczne zastosowanie się do tego objawienia zupełnie mnie uwolniło. Jedno mnie obchodzi: Moje własne posłuszeństwo Jezusowi, mojemu Panu!

W tej samej konwencji utrzymana jest kolejna myśl rozważanego przez nas tekstu [w. 5-8]:  „Jeden robi różnicę między dniem a dniem, drugi zaś każdy dzień ocenia jednakowo; niechaj każdy pozostanie przy swoim zdaniu. Kto przestrzega dnia, dla Pana przestrzega; kto je, dla Pana je, dziękuje bowiem Bogu; a kto nie je, dla Pana nie je, i dziękuje Bogu. Albowiem nikt z nas dla siebie nie żyje i nikt dla siebie nie umiera; bo jeśli żyjemy, dla Pana żyjemy; jeśli umieramy, dla Pana umieramy; przeto czy żyjemy, czy umieramy, Pańscy jesteśmy”.

Mamy tutaj kolejny temat: Święcenie określonych dni. Jest to nawiązanie przede wszystkim do sprawy sabatu i tego, czy chrześcijanie mają święcić szabat, czy dzień Pański tj. niedzielę? Już w tamtym okresie wielu ludzi przykładało niezwykle dużą wagę do sprawy święcenia dni. Apostoł Paweł w dwóch miejscach przestrzegł przed zabobonnym święceniem dni. Gdy pisał list do wierzących w Galacji, którzy właśnie zaczęli powracać do przepisów zakonu i zaczęli obrzezywać się, to zwrócił im uwagę, że zajmują się nie tym, co trzeba. Napisał: „Zachowujecie dni i miesiące, i pory roku, i lata! Boję się, że nadaremnie mozoliłem się nad wami” [Ga 4,10-11]. W innym miejscu czytamy: „Niechże was tedy nikt nie sądzi z powodu pokarmu i napoju albo z powodu święta lub nowiu księżyca bądź sabatu. Wszystko to są tylko cienie rzeczy przyszłych; rzeczywistością natomiast jest Chrystus” [Kol 2, 16-17]. Tutaj Słowo Boże znowu piętnuje postawę skupiania się na takich sprawach. Nie chodzi tu o przekreślenie znaczenia dnia Pańskiego, lecz o to, by chrześcijaństwo nie było traktowane jedynie jako świętowanie określonego dnia, podczas gdy w inne dni nie ma mowy o chodzeniu na nabożeństwo, bo toczy się normalne życie. Coś takiego, to jest niedzielne chrześcijaństwo.

Paweł dbał także o to, żeby ludzie nie sprowadzili chrześcijaństwa do poziomu święcenia jednego dnia, jako tak ważnego, że wręcz nienaruszalnego. Do tego stopnia, że jeśli ktoś zrobiłby coś w niedzielę, lub nie przyszedłby na nabożeństwo w niedzielę, to już miałoby znaczyć, że nie jest wierzący. Tu wraca myśl o wolności chrześcijańskiej. Człowiek chodzący w Duchu Świętym nie koncentruje się na dniu, tylko na Tym, który jest Panem tego dnia i wszystkich innych dni, czyli na Jezusie Chrystusie, naszym Zbawicielu.

Spróbujmy to zilustrować. Pewna misjonarka w okresie swojej pracy misyjnej gdzieś w dżungli nie miała kalendarza. Liczyła dni, ale straciła w pewnym momencie orientację i tak wyszło, że urządzała nabożeństwo w poniedziałek, a pracowała w niedzielę. Czy ktoś odważyłby się powiedzieć, że nabożeństwo zorganizowane w poniedziałek było nieważne lub to, że wykonała pracę w niedzielę było ciężkim przestąpieniem Bożych przykazań? Nikt by tak nie pomyślał, ponieważ ważne były jej motywy i serce pragnące służyć Bogu.

Oczywiste, że dzień Pański jest dniem wyjątkowym w kalendarzu chrześcijanina i ma być należycie święcony. Ale nie może stać się naszym fetyszem, magicznym punktem wiary lub celem samym w sobie. To nie dzień jest obiektem naszej czci, ale Pan nasz, Bóg, który jest Panem wszystkiego. Dlatego czytamy w tym fragmencie, że jeden czyni różnicę między dniem a dniem, a drugi każdy dzień traktuje jednakowo. „Niech każdy zostanie przy swoim zdaniu”.

Pytanie brzmi, czy przełkniemy w naszym gronie obecność takiego chrześcijanina, który by się odważył każdy dzień oceniać jednakowo? A tak uczy nas Słowo Boże: „Kto przestrzega dnia, dla Pana przestrzega; kto je, dla Pana je, dziękuje bowiem Bogu; a kto nie je, dla Pana nie je, i dziękuje Bogu” [w. 6]. Nie liczy się to, czy ktoś przestrzega, czy nie przestrzega, lecz to, żeby dziękował Bogu. Jeśli nie dziękuje Bogu, to sytuacja jest diametralnie inna. Możemy mieć inne zdanie na dany temat, ale to dziękczynienie i nasz właściwy stosunek do Boga jest właśnie tym czymś, co nas łączy.

Do każdej sprawy można podejść w dwojaki sposób. Do jednego celu można dojść różnymi drogami i nie chodzi o to, że wszyscy muszą dojść w jednakowy sposób. Do naszej siedziby z jednego miejsca w Gdańsku można dojechać różnymi drogami i nie ma większego znaczenia, którą drogą dojeżdżam. Ważne, że jestem na miejscu. W takich kwestiach nie trzeba podejmować żadnej decyzji dla ogółu, żadnej wspólnej deklaracji, którędy będziemy dojeżdżać do miejsca zgromadzeń zboru.

Trzeba jednak tu rozróżnić wagę sytuacji. Nie rozważamy tu pytania, czy wszystkie drogi prowadzą do Boga, bo do Niego jest tylko jedna droga – a jest nią Jezus Chrystus. Nie ma żadnego innego imienia danego ludziom, przez które mogliby być zbawieni. Mówimy o pytaniach typu: czy w niedzielę można pójść po zakupy, czy nie można? Czy jest różnica między jednym dniem a drugim? W takich kwestiach możemy mieć różne poglądy, ponieważ cel jest jeden – abyśmy dziękowali Bogu i abyśmy mieli właściwy stosunek do Ojca w niebiesiech i Jemu naprawdę szczerze służyli oddanymi sercami. 

Na koniec pomyślmy także o tym: Nikt z nas nie jest w stanie oddzielić się od innych. Słowo Boże mówi wyraźnie, że „nikt z nas dla siebie nie żyje i nikt dla siebie nie umiera” [w. 7]. Zdarza się tak czasami, że chrześcijanin decyduje się odizolować od innych chrześcijan z tego powodu, że oni mają inne poglądy. Decyduje się na takie odosobnione życie. Czuje się dobrym chrześcijaninem, pogodzonym ze wszystkimi, ale tylko pozornie, ponieważ w rzeczywistości z nikim tak naprawdę już nie ma do czynienia, gdyż żyje w odizolowaniu.

Biblia mówi, iż nie ma możliwości, aby chrześcijanin oddzielił się od innych, ani od ludzi, ani od Boga. Jeśli komuś przychodzi do głowy, że ponieważ jest mocny w wierze, a wokół niego sami słabeusze, lub odwrotnie – ma niską samoocenę i uważa się za tak słabego, że wszyscy się tak naprawdę z nim męczą i decyduje się w związku z tym usunąć na bok i służyć Bogu w odosobnieniu, to niech wie, że nic nie jest w stanie oddzielić go ani od ludzi, ani od Boga.

Jeśliby próbował odizolować się od ludzi, to natychmiast staje przed Bogiem. Będziemy kontynuować ten temat następnym razem.