Przechodzimy do czternastego rozdziału Listu do Rzymian. Pierwszy werset tego rozdziału powiada tak: „A słabego w wierze przyjmujcie, nie wdając się w ocenę jego poglądów”. Ten werset bardzo mnie ujął. Dlaczego? Dlatego, że wynika z niego, iż już w okresie wczesnego chrześcijaństwa byli zarówno mocni, jak i słabi w wierze chrześcijanie. To nieprawda, że ci słabi pojawili się dopiero w naszych czasach. Nawet w tamtych czasach, wśród tych, którzy właściwie jeszcze czuli zapach szat Chrystusowych, w czasach, gdy apostołowie jeszcze chodzili po ziemi i wszystkie dary Ducha Świętego się objawiały, byli tacy, których nazwano słabymi w wierze.
Głowa do góry, bracie i siostro! Jeśli w tym świecie XXI wieku, gdzie głos ewangelii wprawdzie rozbrzmiewa, ale z drugiej strony odczuwa się też coraz silniejszy wpływ ateizmu, czujesz się słaby w wierze, to wiedz, że w swoim poczuciu słabości nie jesteś odosobniony! Wtedy także byli słabi i mocni w wierze. Nie tylko my miewamy rozmaite wątpliwości i rozterki. Jest jeszcze inna wspaniała prawda wypływająca z tego wersetu: W zborze Pańskim jest miejsce dla ludzi słabych w wierze. Zbór nie jest przeznaczony tylko dla mocnych. Zbór Pański otwiera swoje podwoje dla słabego w wierze, „nie wdając się w ocenę jego poglądów”.
Spróbujmy zdefiniować, kim jest słaby w wierze, a kim jest mocny? Zróbmy to w kontekście zagadnienia omawianego w całym 14. rozdziale Listu do Rzymian. Jak wynika z tego, co tu czytamy, mocny w wierze to taki chrześcijanin, którego wolność w Chrystusie anulowała wszystkie dawne tabu, dawne zakazy i nakazy. Zniosła je, ponieważ ta wolność kieruje się już innymi zasadami, takimi, jakie Paweł wyartykułował w Liście do Koryntian: „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko jest pożyteczne”. W Chrystusie mamy wolność, że możemy wszystko robić, ale mamy też tę wolność i zdolność, że możemy ocenić, czy jest to dla nas pożyteczne, czy nie. W tej wolności stać nas na to, aby coś odrzucić, nie z powodu nakazu czy obowiązku, ale z powodu tego, że nasze serce pragnie robić tylko rzeczy pożyteczne, a przecież nie wszystko jest pożyteczne.
Druga zasada: „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko buduje”. Są rzeczy, które rujnują. Niszczą relacje z ludźmi, zanieczyszczają nasze własne serce, rozwalają wszystko to, co Duch Święty chce wybudować. Jeśli więc wszystko nam wolno, to wolno nam także i to, że gdy zauważamy, iż coś nas nie buduje, to możemy daną rzecz odrzucić i z niej zrezygnować. Wolno nam oglądać telewizję 24 godziny na dobę, ale to może stać się dla nas destruktywne, abstrahując nawet od niektórych wyjątkowo niebudujących programów. Wobec tego w Chrystusie stać nas na to, żeby wyłączyć telewizor, ponieważ oglądanie telewizji duchowo nas wygasza i powoli niszczy naszą relację z Bogiem.
Trzecia zasada: „Wszystko mi wolno, ale ja nie dam się niczym zniewolić”. Są pewne rzeczy, które zniewalają, choć pozornie wydają się nawet dobre i przyjemne. Z czasem jednak stajemy się ich niewolnikami. Chrystus wyzwolił nas, abyśmy żyli w wolności – tak powiada piąty rozdział Listu do Galacjan. Dlatego w Chrystusie stać nas na to, aby odrzucić te rzeczy, które mogłyby z czasem owładnąć naszymi zmysłami i wpędzić nas w niewolę nałogu.
Mocny w wierze, w pojęciu Słowa Bożego, to ktoś, kto chodzi w wolności Chrystusowej. Kto nie kieruje się zewnętrznymi przepisami, nakazami i zakazami, lecz w całkowitej wolności dokonuje jasnych wyborów i decyzji. Mocny w wierze, to człowiek, który już nie żyje na wąskiej granicy pomiędzy tym, co można, a czego nie można. Napełniony Duchem Świętym wie na pewno, że ma postąpić tak, a nie inaczej!
Natomiast słaby w wierze, to chrześcijanin, który ciągle ma skrupuły, wahania i pytania, czy coś mu wolno, czy nie wolno? To człowiek, który nie jest pewien tego, czy postąpił dobrze, czy źle? Czy jak zobaczy go pastor, to go pochwali, czy się nad nim zasmuci? Taki człowiek, mimo tego, że zadeklarował swoje życie Chrystusowi, tak naprawdę nadal tkwi w cielesnej postawie i przykłada dużą wagę do przestrzegania zewnętrznych przepisów religijnych. Dla takiego człowieka niestety wiara w Jezusa, to wciąż jeszcze tylko zbiór przepisów. Sam się z tym męczy i terroryzuje innych, oczekując od nich, żeby myśleli i postępowali tak samo, jak on.
Taki człowiek nie odkrył jeszcze prawdziwego znaczenia chrześcijańskiej wolności i takiej wolności jeszcze nie dostąpił. W sercu wciąż jest legalistą i trzyma się kurczowo litery przepisów. Jeszcze nie uwolnił się od wiary w dobre uczynki i w to, że dzięki nim może znaleźć upodobanie w oczach Bożych.
Słowo Boże mówi nam jednak w 1. wersecie naszego tekstu, że mamy słabego w wierze przyjmować. To jest wezwanie do mocnych w wierze, aby przyjmowali tych, którzy myślą inaczej niż oni. Może ich zdaniem myślą za mało duchowo. Może wciąż czepiają się nie tych rzeczy, które są naprawdę istotne. To nic, że są tacy niedojrzali. Mimo to, trzeba ich przyjąć!
Co to znaczy przyjmować słabego w wierze? Gdy pojawia się taki człowiek czepiający się szczegółów, zbyt drobiazgowo podchodzący do wszystkiego i bardzo często z czegoś niezadowolony – należy unikać rozdrażnienia i irytacji z powodu takiego człowieka. Łatwo jest z powodu kogoś takiego popaść w zniecierpliwienie, zwłaszcza, jeśli się już kilkakrotnie rozmawiało z nim na dany temat, a nie widać żadnego postępu w wierze, żadnego dojrzewania w rozumowaniu. Wówczas może w nas pojawić się ochota, żeby takiemu komuś trochę podokuczać z powodu jego słabości w wierze. Można też łatwo zamknąć się na wszystko, co taka osoba ma do powiedzenia, ponieważ w naszym rozumieniu jest on słaby w wierze. Zawsze ma ze wszystkim problem, więc gdy chce nam coś powiedzieć, to z góry zakładamy, że my i tak już wiemy, co powie. Zastanówmy się więc, co to znaczy przyjąć słabego w wierze?
Przyjąć słabego w wierze, to znaczy przyjrzeć się poglądom takiej osoby. Posłuchać, co naprawdę chce powiedzieć, a nie opierać się na wcześniejszych, niemiłych może doświadczeniach i rozmowach. Przyjąć go, to znaczy być dla niego otwartym. Darzyć taką osobę uczuciem i wyrozumiałością, a nie częstować go obojętnością tak, jakbyśmy i tak już byli wystarczająco łaskawi dla niego, ponieważ pozwoliliśmy mu wejść do kaplicy. Okażmy mu serce i uznajmy go za brata. Szanujmy jego poglądy. Nie odrzucajmy go i nie ośmieszajmy.
Może się tak zdarzyć wśród wierzących, że ktoś zostanie przez nas uznany za słabego w wierze, bo ma przekonania bardzo odmienne od naszych. Miewamy wtedy czasem taką pokusę, aby te jego przekonania w jakiś sposób wystawić na pośmiewisko. Nie przyjąć słabego w wierze, to znaczy ośmieszać go, uważać to, co on myśli za przesąd lub „martwą religię”. Przyjąć słabego w wierze oznacza, nie kpić z tego, co on uważa za święte, nawet jeśli mamy zupełnie odmienne zdanie. Oznacza to także rozmawiać, poświęcić mu czas, żeby bardziej przybliżyć mu nasze spojrzenie. Jeśli uważamy siebie za silniejszych duchowo, nie możemy zostawić go samemu sobie i liczyć na to, że sam wpadnie na to, jak się rzeczy mają. Powinniśmy poświęcić swój czas na to, aby z nim rozmawiać, żeby zderzyć się z jego argumentami, wysłuchać ich, ale także jemu przedstawić nasze argumenty. Wszystko po to, aby był on świadomy tego, że są osoby, które myślą inaczej, że można mieć inne zdanie niż on, a mimo to być stabilnym i dojrzałym chrześcijaninem.
Podsumowując, przyjmować słabego w wierze, znaczy nie lekceważyć go, ponieważ lekceważenie to jedna z najbardziej niechrześcijańskich postaw wobec bliźniego. Nie gardzić nim. Okazać mu ciepło i zrozumienie. Przyjąć go całym sercem, bo w społeczności ludzi wierzących jest miejsce i dla niego.
Zatrzymajmy się jeszcze przy tym wersecie, gdyż jest w nim ukryta pewna głębsza myśl. W grecko-polskim Nowym Testamencie jest ona oddana w ten sposób: „Zaś będącego bez siły we wierze, dobierajcie nie ku rozróżnianiom rozważań”. Natomiast parafraza tego wersetu brzmi tak: „Serdecznie witajcie człowieka słabego w wierze, ale od razu nie wciągajcie go do dyskusji nad sprawami, które jedynie mogą wzbudzić wątpliwości”.
Taka właśnie głębsza myśl zawarta jest w tym wezwaniu. Wskazuje nam ona, że gdy przyjmujemy słabego w wierze, nie powinniśmy od razu wciągać go w dyskusje na temat trudnych problemów i od wyników tej dyskusji, czyli od tego, czy się zgodzi z nami, czy nie, uzależniać tego, czy będzie się on dobrze czuł w naszym towarzystwie i czy w ogóle spotkamy się ponownie.
Nie po to mamy przyjmować słabego w wierze, żeby się z nim mocować na poglądy. Słowo Boże poucza, że należy unikać dyskusji, które mogłyby doprowadzić do napięcia. Niektórzy chrześcijanie chcą znać wszystkie stanowiska i poglądy na dany temat. Lubują się w zawiłych dyskusjach, argumentacjach, w tzw. rozmowach na poziomie. Nie lubią prostoty i nie lubią, gdy ktoś używa jednoznacznych stwierdzeń. Nie lubią słuchać pewników. Lubią, gdy pozostawia się im wybór. Gdy przedstawi się im piętnaście sposobów pojmowania danego wersetu, aby mogli sobie wybrać, które rozumienie jest najwłaściwsze dla nich samych.
Z drugiej strony jednak są w gronie chrześcijan tacy wierzący, których prosta wiara nie znosi zbyt mądrej i ryzykownej dyskusji. Oni uwierzyli w Pana Jezusa, w Jego ewangelię, która jasno stwierdza różne rzeczy i mówi: „Niechaj więc mowa wasza będzie: Tak – tak, nie – nie, bo co ponadto jest, to jest od złego” [Mt 5,37]. Są więc rzeczy, w których trzeba powiedzieć „Tak” i nic więcej nie trzeba dodawać. W takim wypadku nie można sobie dokonywać wyboru. W tym sensie rozumiemy z tego wersetu, że słabego w wierze mamy przyjmować, ale nie po to, by z nim dywagować na temat jakiegoś wersetu, przedrostka, słowa użytego w grece, czy w języku hebrajskim itp., lecz po to, aby pewne rzeczy mówić z nim jasno i jednoznacznie.
Młodzi wierzący, tacy, którzy dopiero ruszają w drogę wiary, słabi jeszcze w wierze, potrzebują jasnych stwierdzeń, wyraźnie wyartykułowanej ewangelii, jednoznacznie postawionych prawd Słowa Bożego. Zasadniczo rzecz biorąc, w społeczności chrześcijańskiej nigdy nie powinniśmy kończyć rozmowy, dyskusji czy wykładu rzuceniem kilku niepokojących pytań tak, aby słuchacz sam się z tym uporał. Powinniśmy jasno i wyraźnie stwierdzać to, co sama ewangelia stwierdza. Goethe, filozof, niewierzący człowiek, powiedział kiedyś: „Powiedz mi coś o swojej pewności, bo wątpliwości to ja mam dosyć swoich”.
Z tym zdaniem może się utożsamić każdy zapracowany, zmęczony chrześcijanin, który przychodzi do zboru. On chce usłyszeć coś o pewności, bo niepewności ma dosyć wokoło. Jest niepewny jeśli chodzi o pracę, o pensję, o zdrowie, o rodzinę, o otoczenie, o władzę itd. Chwała Bogu, że jest Ktoś pewny i że Jego Słowo jest pewne! A my to Słowo głosimy.
Nie chcę tu powiedzieć, że wierzący człowiek to ktoś, kto nie ma żadnych wątpliwości, kto nie ma pytań. Chcę powiedzieć, że można mieć wiele wątpliwości i jednocześnie opierać się na niewzruszonych pewnikach.
Przeczytajmy teraz wersety 2-4: „Jeden wierzy, że może jeść wszystko, słaby zaś jarzynę jada. Niechże ten, kto je, nie pogardza tym, który nie je, a kto nie je, niech nie osądza tego, który je; albowiem Bóg go przyjął. Kimże ty jesteś, że osądzasz cudzego sługę? Czy stoi, czy pada, do pana swego należy; ostoi się jednak, bo Pan ma moc podtrzymać go”. Mamy tutaj kwestię dotyczącą spożywania pokarmów. W tamtych czasach był to problem dosyć złożony i chociaż nas nie dotyka on bezpośrednio, jednak prezentuje nam właściwe stanowisko także w innych kwestiach, w takich, które w dzisiejszych czasach nam mogą przysparzać trudności.
Jak wiadomo, zarówno wśród Żydów, jak i w środowisku pogańskim, w tamtych czasach przestrzegano rozmaitych zasad dotyczących pokarmów. Żydzi na przykład mieli listę zwierząt czystych i nieczystych. Pochodziła ona z Pięcioksięgu Mojżeszowego i Żydzi wiedzieli, że zwierzęta czyste można spożywać, natomiast nieczyste nie, obojętnie jak bardzo ich mięso byłoby smaczne. Takie były przepisy. Na przykład, Eseńczycy, specjalna wspólnota religijna, żyjąca na obrzeżach społeczności żydowskiej, przykładali niezwykle dużą wagę do odżywiania. Ich posiłki przygotowywali kapłani i żaden zwykły Esseńczyk nie mógł tego robić samodzielnie. Spożycie posiłku przygotowanego przez kogoś innego niż kapłan było zakazane. Mało tego. Odpowiednio przygotowany posiłek spożywano w specjalnych szatach, zgodnie z przepisami dotyczącymi szat.
W świecie pogańskim także było bardzo dużo rozmaitych przepisów. Już Pitagoras około VI wieku przed Chrystusem nauczał na temat posiłków rozmaitych rzeczy, opartych na jego poglądach i wierze w reinkarnację. Nawoływał do zachowania całkowitej czystości i zdyscyplinowania, co miało wyrażać się czterema postawami: milczeniem, studiowaniem, doświadczaniem samego siebie i powstrzymywaniem się od spożywania mięsa. Do dzisiaj niektórzy to praktykują, nie zdając sobie sprawy z tego, że wegetarianizm sięga bardzo głęboko, czerpiąc z Dalekiego Wschodu i filozofii greckiej. Bynajmniej nie jest tylko sposobem na lżejsze, rzekomo zdrowsze, odżywianie.
W zborze rzymskim te wszystkie poglądy i zwyczaje skrzyżowały się ze sobą, ponieważ ludzie nawracali się do wiary w Jezusa Chrystusa z różnych środowisk. Jedni myśleli tak, inni inaczej. Możemy też i dziś tak powiedzieć, że w każdym zborze są ludzie o rozmaitych poglądach na temat jedzenia i picia, a to dlatego, że mamy za sobą rozmaitą przeszłość. Mamy własne doświadczenia, niejedną przeczytaną książkę, niejednego napotkanego wspaniałego, mądrego człowieka, który przedstawił nam swój pogląd, a myśmy go przyjęli jako prawdę, choć często okazuje się później, że niekoniecznie te jego poglądy były słuszne. Poglądy w zborze się nawzajem krzyżują i ścierają. Na przykład poglądy na temat picia piwa czy wegetarianizmu, właśnie w środowisku zborowym znajdują wielu adwersarzy, bo tutaj dyskusja toczy się w kontekście życia wiecznego, nabiera więc najwyższej rangi.
Przyjrzyjmy się trochę bliżej ważnej zasadzie, danej nam w Słowie Bożym na wypadek zderzenia się przeciwnych poglądów. Nauka apostolska nawiązuje do znanej wówczas reguły, że żaden człowiek nie miał prawa osądzać i rozliczać cudzego sługi. „Kimże ty jesteś, że osądzasz cudzego sługę?” Jeśli ktoś miał swego sługę, to tylko on miał prawo osądzać go za jego postępowanie, a nawet określać, co może robić, a czego nie, co może jeść, a czego mu jeść nie wolno. Jeśli jednak to nie był jego sługa, nie miał żadnego prawa go rozliczać.
Robi się jaśniej? Skoro wszyscy wierzący są sługami Bożymi, to żaden z nas nie ma prawa osądzać nie swojego sługi. Każdy z nas należy do Chrystusa i to On ma prawo nas osądzać i rozliczać. Wersety te wyraźnie określają normę: Wydawanie sądów należy pozostawić Bogu. Nie wolno nam brać się za osądzanie cudzego sługi i ferowanie wyroków. Jeśli zgromadzamy się razem jako wierzący, to znaczy, że coś nas jednak ku sobie, ku przebywaniu razem pociąga. Nie przychodzimy po to, by się osądzać i rozliczać, lecz po to, by się wzajemnie budować i zachęcać, by okazywać sobie zrozumienie, starać się być dla siebie nawzajem lepszymi współpracownikami.
Zwróćcie uwagę na to, co napisał apostoł Paweł: „Jeden wierzy, że może jeść wszystko, słaby zaś jarzynę jada” [w. 2]. Jeden ma taki pogląd, a drugi inny, na temat tego, czy wolno coś jeść, czy nie. Chodziło wtedy o mięso, które według ceremonii pogańskich było ofiarowane bałwanom, następnie zaś sprzedawane na rynku. Dla wierzących było ważne, czy można, czy nie można takie mięso spożywać. Paweł odniósł się do tej kwestii w następujący sposób: „Niechże ten, kto je, nie pogardza tym, który nie je, a kto nie je, niech nie osądza tego, który je; albowiem Bóg go przyjął. Kimże ty jesteś, że osądzasz cudzego sługę? Czy stoi, czy pada, do pana swego należy” [w. 3-4].
Zwróćcie uwagę na objawioną tu mądrość. Apostoł Paweł nie potraktował tego tak, że jeżeli ktoś je, to jest w porządku, a jeżeli ktoś nie je, to nie jest w porządku. W tej kwestii nie stawia on sprawy w ten sposób, że dobrze jest, gdy ktoś ma taki pogląd na tę sprawę, a źle, jeśli ma inny. Tak tej sprawy nie wolno postawić, bo czy ktoś stoi, czy pada, do Pana swego należy. Jeśli nawet w mojej opinii ktoś z pewnością robi coś źle, to nadal należy on do swojego Pana. Pan ma moc go podtrzymać i zrobi to, jeśli człowiek ten rzeczywiście jest Jego sługą – tzn. sługą Boga Wszechmogącego w tym przypadku.
Nauka z tego jest następująca: Niech cała energia, jaką wkładamy we wzajemne kontakty, będzie nakierowana na okazywanie wzajemnej pomocy, zrozumienia, wspaniałomyślności i życzliwości względem siebie, a nie na wzajemne ocenianie się, rozliczanie i nierzadko odsądzanie od czci i wiary.
Nie znaczy to, że w chrześcijańskim zborze zamieszkają grzech i odstępstwo, a my będziemy z życzliwością i otwartością przyzwalać na coś takiego. Poruszamy teraz sprawę wprawdzie drugoplanową, ale bardzo niszczącą wzajemne relacje i wprowadzającą liczne podziały. Dzisiaj wierzący rozchodzą się nie dlatego, że jeden wierzy w Pana Jezusa a drugi w Buddę, lecz dlatego, że jeden uważa, że przy wieczerzy powinno się pić z jednego kielicha, a drugi uważa, że z kieliszków. Jeden uważa, że kobieta musi mieć chustkę na głowie w czasie modlitwy, a drugi, że niekoniecznie. Spotykają się razem, żeby się przekonywać, mierzyć na argumenty i walczyć ze sobą. Napinają się, a gdy nic z tego nie wynika, to się rozchodzą. Podczas gdy Słowo Boże mówi nam, że powinniśmy się schodzić w celu wzajemnego zbudowania, zachęcenia, okazania zrozumienia i uznania.
Każdy z nas jest sługą Pana Jezusa. On nas będzie rozliczał. My nie mamy prawa osądzać obcego sługi. Jeżeli Jezus jest jego Panem i On mu nakazał, żeby coś takiego zrobił lub powiedział – to co mi do tego?! Faktycznie biada mu, gdyby postąpił inaczej, na przykład tak, jak mnie się wydaje, że powinien on zrobić. Zrozumienie tej prawdy stało się dla mnie swego czasu wielkim i uwalniającym odkryciem. Wcześniej gryzłem się tym, gdy ktoś mnie obmawiał, spiskował albo odchodził od zboru. Teraz jestem spokojny. Jeżeli jest on sługą Jezusa i Pan mu nakazał odejść od zboru lub mnie obgadywać – to nie ma on innego wyjścia, jak tylko okazać swemu Panu posłuszeństwo. Takie stanowisko zajął kiedyś Dawid obrażany przez Szimejego. „Niech złorzeczy, gdyż to Pan nakazał mu: Złorzecz Dawidowi! W takim razie zaś któż może rzec: Dlaczego to czynisz?” [2Sm 16,10]. Jeżeli natomiast robi to, a Pan mu tego nie nakazał, to ma on swego Pana i On rozliczy go za jego postępowanie. Co mnie do tego? Gdyby zaś kiedyś się okazało, że wcale nie był on sługą Jezusa, to tym bardziej nie powinienem zajmować się rozliczaniem sługi należącego do kogoś całkiem mi obcego. Praktyczne zastosowanie się do tego objawienia zupełnie mnie uwolniło. Jedno mnie obchodzi: Moje własne posłuszeństwo Jezusowi, mojemu Panu!
W tej samej konwencji utrzymana jest kolejna myśl rozważanego przez nas tekstu [w. 5-8]: „Jeden robi różnicę między dniem a dniem, drugi zaś każdy dzień ocenia jednakowo; niechaj każdy pozostanie przy swoim zdaniu. Kto przestrzega dnia, dla Pana przestrzega; kto je, dla Pana je, dziękuje bowiem Bogu; a kto nie je, dla Pana nie je, i dziękuje Bogu. Albowiem nikt z nas dla siebie nie żyje i nikt dla siebie nie umiera; bo jeśli żyjemy, dla Pana żyjemy; jeśli umieramy, dla Pana umieramy; przeto czy żyjemy, czy umieramy, Pańscy jesteśmy”.
Mamy tutaj kolejny temat: Święcenie określonych dni. Jest to nawiązanie przede wszystkim do sprawy sabatu i tego, czy chrześcijanie mają święcić szabat, czy dzień Pański tj. niedzielę? Już w tamtym okresie wielu ludzi przykładało niezwykle dużą wagę do sprawy święcenia dni. Apostoł Paweł w dwóch miejscach przestrzegł przed zabobonnym święceniem dni. Gdy pisał list do wierzących w Galacji, którzy właśnie zaczęli powracać do przepisów zakonu i zaczęli obrzezywać się, to zwrócił im uwagę, że zajmują się nie tym, co trzeba. Napisał: „Zachowujecie dni i miesiące, i pory roku, i lata! Boję się, że nadaremnie mozoliłem się nad wami” [Ga 4,10-11]. W innym miejscu czytamy: „Niechże was tedy nikt nie sądzi z powodu pokarmu i napoju albo z powodu święta lub nowiu księżyca bądź sabatu. Wszystko to są tylko cienie rzeczy przyszłych; rzeczywistością natomiast jest Chrystus” [Kol 2, 16-17]. Tutaj Słowo Boże znowu piętnuje postawę skupiania się na takich sprawach. Nie chodzi tu o przekreślenie znaczenia dnia Pańskiego, lecz o to, by chrześcijaństwo nie było traktowane jedynie jako świętowanie określonego dnia, podczas gdy w inne dni nie ma mowy o chodzeniu na nabożeństwo, bo toczy się normalne życie. Coś takiego, to jest niedzielne chrześcijaństwo.
Paweł dbał także o to, żeby ludzie nie sprowadzili chrześcijaństwa do poziomu święcenia jednego dnia, jako tak ważnego, że wręcz nienaruszalnego. Do tego stopnia, że jeśli ktoś zrobiłby coś w niedzielę, lub nie przyszedłby na nabożeństwo w niedzielę, to już miałoby znaczyć, że nie jest wierzący. Tu wraca myśl o wolności chrześcijańskiej. Człowiek chodzący w Duchu Świętym nie koncentruje się na dniu, tylko na Tym, który jest Panem tego dnia i wszystkich innych dni, czyli na Jezusie Chrystusie, naszym Zbawicielu.
Spróbujmy to zilustrować. Pewna misjonarka w okresie swojej pracy misyjnej gdzieś w dżungli nie miała kalendarza. Liczyła dni, ale straciła w pewnym momencie orientację i tak wyszło, że urządzała nabożeństwo w poniedziałek, a pracowała w niedzielę. Czy ktoś odważyłby się powiedzieć, że nabożeństwo zorganizowane w poniedziałek było nieważne lub to, że wykonała pracę w niedzielę było ciężkim przestąpieniem Bożych przykazań? Nikt by tak nie pomyślał, ponieważ ważne były jej motywy i serce pragnące służyć Bogu.
Oczywiste, że dzień Pański jest dniem wyjątkowym w kalendarzu chrześcijanina i ma być należycie święcony. Ale nie może stać się naszym fetyszem, magicznym punktem wiary lub celem samym w sobie. To nie dzień jest obiektem naszej czci, ale Pan nasz, Bóg, który jest Panem wszystkiego. Dlatego czytamy w tym fragmencie, że jeden czyni różnicę między dniem a dniem, a drugi każdy dzień traktuje jednakowo. „Niech każdy zostanie przy swoim zdaniu”.
Pytanie brzmi, czy przełkniemy w naszym gronie obecność takiego chrześcijanina, który by się odważył każdy dzień oceniać jednakowo? A tak uczy nas Słowo Boże: „Kto przestrzega dnia, dla Pana przestrzega; kto je, dla Pana je, dziękuje bowiem Bogu; a kto nie je, dla Pana nie je, i dziękuje Bogu” [w. 6]. Nie liczy się to, czy ktoś przestrzega, czy nie przestrzega, lecz to, żeby dziękował Bogu. Jeśli nie dziękuje Bogu, to sytuacja jest diametralnie inna. Możemy mieć inne zdanie na dany temat, ale to dziękczynienie i nasz właściwy stosunek do Boga jest właśnie tym czymś, co nas łączy.
Do każdej sprawy można podejść w dwojaki sposób. Do jednego celu można dojść różnymi drogami i nie chodzi o to, że wszyscy muszą dojść w jednakowy sposób. Do naszej siedziby z jednego miejsca w Gdańsku można dojechać różnymi drogami i nie ma większego znaczenia, którą drogą dojeżdżam. Ważne, że jestem na miejscu. W takich kwestiach nie trzeba podejmować żadnej decyzji dla ogółu, żadnej wspólnej deklaracji, którędy będziemy dojeżdżać do miejsca zgromadzeń zboru.
Trzeba jednak tu rozróżnić wagę sytuacji. Nie rozważamy tu pytania, czy wszystkie drogi prowadzą do Boga, bo do Niego jest tylko jedna droga – a jest nią Jezus Chrystus. Nie ma żadnego innego imienia danego ludziom, przez które mogliby być zbawieni. Mówimy o pytaniach typu: czy w niedzielę można pójść po zakupy, czy nie można? Czy jest różnica między jednym dniem a drugim? W takich kwestiach możemy mieć różne poglądy, ponieważ cel jest jeden – abyśmy dziękowali Bogu i abyśmy mieli właściwy stosunek do Ojca w niebiesiech i Jemu naprawdę szczerze służyli oddanymi sercami.
Na koniec pomyślmy także o tym: Nikt z nas nie jest w stanie oddzielić się od innych. Słowo Boże mówi wyraźnie, że „nikt z nas dla siebie nie żyje i nikt dla siebie nie umiera” [w. 7]. Zdarza się tak czasami, że chrześcijanin decyduje się odizolować od innych chrześcijan z tego powodu, że oni mają inne poglądy. Decyduje się na takie odosobnione życie. Czuje się dobrym chrześcijaninem, pogodzonym ze wszystkimi, ale tylko pozornie, ponieważ w rzeczywistości z nikim tak naprawdę już nie ma do czynienia, gdyż żyje w odizolowaniu.
Biblia mówi, iż nie ma możliwości, aby chrześcijanin oddzielił się od innych, ani od ludzi, ani od Boga. Jeśli komuś przychodzi do głowy, że ponieważ jest mocny w wierze, a wokół niego sami słabeusze, lub odwrotnie – ma niską samoocenę i uważa się za tak słabego, że wszyscy się tak naprawdę z nim męczą i decyduje się w związku z tym usunąć na bok i służyć Bogu w odosobnieniu, to niech wie, że nic nie jest w stanie oddzielić go ani od ludzi, ani od Boga.
Jeśliby próbował odizolować się od ludzi, to natychmiast staje przed Bogiem. Będziemy kontynuować ten temat następnym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz