22 maja, 2010

Tego dnia wyjątkowo warto było być w kościele

Równo pięćdziesiąt lat temu, 22 maja 1960 roku w Chile miało miejsce trzęsienie ziemi, którego siła (9,5 stopnia) okazała się największa z dotychczas odnotowanych w historii pomiarów sejsmicznych. Przeszło ono do historii pod nazwą Wielkiego Trzęsienia Chilijskiego lub Trzęsienia w Valdivia.

Wstrząsy tektoniczne wywołały na Pacyfiku 25 metrowe fale tsunami, które nawiedziły południowe Chile, Argentynę, Hawaje, Japonię, Filipiny, Nową Zelandię i dotarły aż do Alaski wyrządzając ogromne szkody materialne.

Mało tego, dwa dni po trzęsieniu ziemi, w Chile nastąpiła erupcja wulkanu Cordón Caulle oraz kilku innych, wyrzucających ogromne ilości lawy i stwarzając dla okolicznych mieszkańców śmiertelne zagrożenie. Było ono tym bardziej groźne, że ludzie wcale nie zdawali sobie z niego sprawy. Po prostu nikt nie mógł ich o tym powiadomić z powodu całkowitego braku łączności.

Okazało się jednak, że lawa wulkaniczna uśmierciła stosunkowo bardzo niewiele osób. Dlaczego? Otóż w chwili wybuchu wulkanów większość ludzi przebywała w kościołach, które, po pierwsze, przetrwały trzęsienie ziemi, gdyż były zbudowane solidniej niż zwykłe domostwa. Przede wszystkim jednak przebywanie w kościele tego dnia okazało się zbawienne, bowiem zgodnie z hiszpańską tradycją, kościoły z reguły były wznoszone na miejscach wyżej położonych. Lawa była groźna dla osób przebywających w niższych partiach terenu. Krótko mówiąc, kto owego feralnego dnia był w kościele, ten na pewno przeżył.

Przywołuję dziś tę ciekawostkę, nie żeby wyprowadzić uproszczony wniosek o zbawiennym skutku uczęszczania do kościoła, choć rzeczywiście, pięćdziesiąt lat temu w Chile jak najbardziej stało się to faktem. W tym incydencie zaintrygowała mnie myśl o zbawiennym skutku znajdowania się na wyższym poziomie i właśnie nią chcę się posłużyć, jako swego rodzaju metaforą.

Gdy na człowieka przychodzą rozmaite nieszczęścia, gdy dopada go jakiś kryzys, to bardzo ważne jest, na jakim poziomie duchowym się on znajduje. Rzecz w tym, żeby myśleć i żyć dostatecznie górnolotnie. A tak, jeśliście wzbudzeni z Chrystusem, tego co w górze szukajcie, gdzie siedzi Chrystus po prawicy Bożej; o tym, co w górze, myślcie, nie o tym, co na ziemi [Kol 3,1–2].

Niech modli się do ciebie każdy pobożny w czasie niedoli. Gdy wyleją wielkie wody, do niego nie dotrą [Ps 32,6]. Mówiąc obrazowo, nieszczęście przygnębia a nawet niszczy ludzi myślących przyziemnie. Dobija wszystkich małego ducha. Ludziom zaś wielkiego ducha chwile kryzysu nie są w stanie poważnie zagrozić. Niszcząc 'doliniarzy', do nich nawet nie docierają.

Oto przykładowe świadectwo człowieka, który w chwilach niepowodzenia nie załapał doła, ponieważ myślami był na duchowych wyżynach: Zaiste, drzewo figowe nie wydaje owocu, a na winoroślach nie ma gron. Zawodzi drzewo oliwne, a rola nie dostarcza pożywienia. W ogrodzeniu nie ma owiec, a w oborach nie ma bydła. Lecz ja będę radował się w Panu, weselił się w Bogu mojego zbawienia. Wszechmogący Pan jest moją mocą. Sprawia, że moje nogi są chyże jak nogi łań i pozwala mi kroczyć po wyżynach [Hb 3,17–19].

 Jutro rano nie siedzę w domu. Na skali wartości znam zajęcia wznioślejsze, zwłaszcza w niedzielne przedpołudnie. - Jadę do kościoła... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz