Z dala od domu rozmyślam o wartości zboru, bycia jego aktywną cząstką i uczestnictwa w nabożeństwach. Nie mogę pojąć takich chrześcijan, którzy niedaleko od swego miejsca zamieszkania mają zbór, a do niego nie należą. Nie mniej zadziwiam się nad takimi, którzy przynależą do zboru, a w czasie jego zgromadzenia potrafią siedzieć w domu albo iść sobie gdzieś na miasto. Przecież Pismo Święte nakreśla nam zupełnie inny stosunek do miejsca spotkań ludu Bożego. Albowiem lepszy jest dzień w przedsionkach twoich, niż gdzie indziej tysiąc; Wolę stać raczej na progu domu Boga mego, niż mieszkać w namiotach bezbożnych [Ps 84,11].
Zwyczaj opuszczania wspólnych zgromadzeń doprowadził już do tego, że niektóre zbory z powodu niskiej frekwencji zawiesiły organizowanie nabożeństw w ciągu tygodnia. Na szczęście w takich zborach jak Times Square Church na Manhattanie, założonym przez Dawida Wilkersona czy w The Brooklyn Tabernacle, założonym i wciąż prowadzonym przez Jima Cymbalę, nikt nie wpadł na pomysł, że w praktykowaniu wiary wystarczy ludziom niedzielne nabożeństwo. Dzięki temu mogliśmy w tygodniu odwiedzić w Nowym Jorku oba te miejsca i zbudować się ich wieczorną społecznością.
Nie zaprzestawajmy organizowania nabożeństw w ciągu tygodnia, a już na pewno nie dajmy się zwieść propagatorom tzw. kościoła domowego, że publiczne nabożeństwo można zastąpić spotkaniem z paroma przyjaciółmi w mieszkaniu. Gdyby wszyscy chrześcijanie tak pomyśleli i wcielili tę ideę w życie, to wyjeżdżając do innego miasta w ogóle nie mielibyśmy gdzie pójść na nabożeństwo. A przecież mamy taką potrzebę.
W odniesieniu do kwestii obecności na spotkaniach w mojej pamięci zajmują wypowiedzi jednego z byłych starszych mojego zboru, który był obecny na każdym nabożeństwie, angażował się do służby jak mało kto, i gdy tylko poczuł w ręce mikrofon, niezależnie od charakteru spotkania i omawianych tematów grzmiał jak grom z nieba o „unikaniu wspólnych zebrań naszych”. Ładował, aż iskry się sypały.
OdpowiedzUsuńCzłowiek ten w młodości przeżył dramat: wypadek w pracy. Branża, w której pracował, oferowała w takich przypadkach dość wysokie uposażenie rentowe, z którego – dorabiając sobie czasem – pewnie korzysta do dziś. Z czasem, dzięki Bogu, doszedł do względnej sprawności, która pozwoliła mu bywać na każdym spotkaniu, przez pewien czas prowadzić grupę młodzieżową, a nawet podejmować się wykonania wielu prac technicznych, do których brat ten ma niezwykłe zdolności.
Dla porównania, choć temat inny: mój inny znajomy, również aktywny w wielu służbach, mówił mi kiedyś, że on zwykle nie rozmawia z młodzieżą na temat, dotyczący spraw męsko-damskich, „chodzenia ze sobą”, czystości przed ślubem. Argumentuje tak: przed nawróceniem żył w związku z dziewczyną. Gdy obydwoje nawrócili się, zostali ochrzczeni i wkrótce wzięli ślub. Uważa, że nie może wypowiadać się na temat, którego sam – w pewnym stopniu – nie doświadczył.
Pewnie są wśród chrześcijan szczęśliwcy, którzy – jak opowiadał mi kolejny znajomy, pracownik budżetówki – pracują do 16.00, a już o 15.00 praca jest zakończona, dokumenty złożone, i czekają na to, żeby wreszcie wybiła 16.00 i mogli opuścić biuro. Być może są wśród chrześcijan emeryci, rentierzy, osoby prowadzące działalność w postaci wynajmu pomieszczeń lub licencji, bądź inni, których praca „robi się sama”, a ich aktywność jest ograniczona do nadzorowania. Dla takich jest ten wpis Pastora M. B. Gdyby tacy, zamiast udać się na spotkanie, woleli byczyć się na kanapie, oglądać „G jak głupota” czy „Barwy idiotyzmu”, warto byłoby ich zachęcić…
Być może były kiedyś takie czasy, w których człowiek kończył pracę o 16.00 i zapominał, że był w pracy, i świeży jak skowronek w podskokach szedł na spotkanie…
Jednak osobiście wolałbym usłyszeć zachętę do nieopuszczania spotkań, również w tygodniu, od kogoś, kto pracuje na etacie, że niby do 16.00, a często zostaje dłużej, bo tego wymaga praca. Może nie zawsze zostaje dłużej, ale resztę dnia spędza na telefonie. Albo od kogoś, kto jest na swoim, stara się pogodzić wszystkie aspekty działalności, a wraca uwalony stresem, też na telefonie, i kontynuuje pracę w domu. Może miałyby sens również zwierzenia ojca / matki dzieci, które popołudniami zwyczajnie uczą się i robią zadania, czasem z pomocą rodziców. Gdyby ktoś z takich ludzi ( i wielu innych, dotkniętych podobnymi trudnościami) opisał, jakich karkołomnych zabiegów dokonuje, żeby przyjechać do Zboru w środę o 17.00 lub w piątek o 18.00 na spotkanie modlitewne, być może mógłby mnie zainspirować. Być może taki Ktoś doradziłby mi, czego mam nie zrobić, aby na to spotkanie przyjechać: nie pracować, mimo takiej konieczności? nie pobawić się z dziećmi? Nie ugotować dla nich zupy? Nie pomóc dziecku (autystycznemu) w odrobieniu zadania? A może zwyczajnie nie odpocząć i nie wypić kawy z żoną?
Dobrze, że są w Zborach spotkania w każdym dniu tygodnia. W przywołanym Times Square Church (8000 uczestników) oraz Brooklyn Tabernacle (około 10000) pewnie o każdym czasie dnia i nocy znalazłoby się kilku(nastu / dziesięciu) osobników, gotowych pójść do kościoła i uczestniczyć w spotkaniu. W przypadku naszych zborów problem stanowi niedobór zer w liczbie uczestników, a nie niska frekwencja członków.