Ostatnich dziesięć tekstów na tym blogu to mój skromny wkład w zapoczątkowaną wiosną bieżącego roku dyskusję nad kształtem Kościoła Zielonoświątkowego w najbliższych latach. Ponieważ jak do tej pory nie było za wiele okazji do wymiany poglądów na zadany temat a zanosi się na to, że już za miesiąc będziemy postawieni przed koniecznością podejmowania wiążących decyzji w zasygnalizowanych tu tematach, uznałem za konieczne skorzystać z mojej prywatnej przestrzeni w Internecie i zabrać głos.
Nie wątpię, że wizji rozwoju Kościoła autorstwa obecnego prezbitera naczelnego przyświecają jak najlepsze intencje. Rodzi ona jednak we mnie mieszane uczucia i budzi określone obawy. Zarysowałem je nieco we wspomnianych tekstach. Robię to w trosce o jak najlepszą przyszłość mojej wspólnoty wyznaniowej, ponieważ jako jeden ze spadkobierców naszych poprzedników w służbie, poczuwam się do odpowiedzialności za utrzymanie Kościoła na jego dotychczasowym kursie. Przecież Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam i na wieki [Hbr 13,8].
Jestem świadomy tego, że odmienność poglądów ma swoją cenę. Trzeba zderzyć się z odrzuceniem, obojętnością, niechęcią a nawet z prześladowaniem. Czy tylko ze strony niewierzących? Prawda jest taka, że źle obejść się z człowiekiem potrafią ludzie z każdego środowiska. Pamiętajmy, że zasłynęła z tego nie tylko Święta Inkwizycja Kościoła Rzymskokatolickiego.
O wiele wcześniej pobożni Żydzi strasznie prześladowali pierwszych chrześcijan. Dziś mamy 13 sierpnia, a więc rocznicę aresztowania w 1553 roku pod zarzutem herezji hiszpańskiego lekarza i teologa, Michaela Servetusa, nawiasem mówiąc prekursora unitarian. Dwa miesiące później spalono go na stosie na mocy, bądź co bądź, protestanckich władz Genewy. Przywołuję ten przykład nie dlatego, że obstaję za poglądami Servetusa. Chodzi mi tu jedynie o metody obchodzenia się z ludźmi inaczej myślącymi.
Czasy palenia na stosie wprawdzie minęły, ale nadal mamy pełno napięć i konfliktów. Ostatnie wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu świadczą o tym, że o porozumienie i zgodę w polskim narodzie wciąż wcale nie jest łatwo. Chciałoby się, żeby w środowiskach zielonoświątkowych było całkiem inaczej.
Myśląc o przedstawionym w rzeczonej wizji rozwoju Kościoła, najbardziej przestrzegam przed narastającą modą na prorokowanie. Gdy każdy każdemu, na lewo i na prawo zaczyna prorokować, to już z tego bierze się sporo zamieszania i osobistej rozterki. Gdy zaś nada się temu prorokowaniu rangę i autorytet "Słowa od Pana", to wspólnoty wierzących czekają niechybne manowce.
Nie mogę też np. przystać na to, że wkrótce prezbiterzy obowiązkowo będą musieli legitymować się wyższym wykształceniem. W obliczu tego obostrzenia nawet św. Piotr nie miałby prawa nazywać się prezbiterem. O planach ordynowania kobiet do służby pastorskiej i kaznodziejskiej już nie wspomnę, bo nie uważam tego za najbardziej kontrowersyjne wpośród zapowiadanych zmian.
Jeżeli wytrwacie w słowie moim, prawdziwie uczniami moimi będziecie [Jn 8,31]. Te słowa Pana naszego, Jezusa Chrystusa chyba najlepiej wyrażają moje motywacje, którymi się kierowałem zabierając głos w przedmiotowej dyskusji.
Uważam, że mamy wszystkie niezbędne narzędzia, stanowiska i środki, wypracowane mądrością i trudem naszych poprzedników w służbie, umożliwiające nam dobrą pracę na rzecz Królestwa Bożego. Trzeba tylko, żebyśmy porządnie się do tej pracy zabrali i w wytrwałości wydawali owoc.
Proszę mi nie mówić, że należę do ludzi bojących się ryzyka i nowości. Przypominam, że gdzie nie ma rozwagi, tam nawet gorliwość nie jest dobra [Prz 19,2]. Dla dobra nas wszystkich właśnie o tę duchową rozwagę apeluję...
Aktualne tematy, wydarzenia, zjawiska, święta, rocznice i trendy społeczne z biblijnej perspektywy
13 sierpnia, 2010
12 sierpnia, 2010
Finanse Kościoła
Dziś ostatni temat z dziesięciopunktowej listy spraw, wymienionych w wizji rozwoju Kościoła i przedstawionych do dyskusji przez przywódców mojej wspólnoty kościelnej.
Sprawa pieniędzy w Kościele, podobnie jak w innych sektorach życia społecznego, budzi emocje. Im bardziej ktoś chce unikać tego tematu, tym bardziej się on nasuwa. Dobrze więc, że możemy rozmawiać także o finansach. Wymiana poglądów w tych kwestiach pomoże nieco odczarować i tę sferę naszego życia wspólnotowego.
Wiadomo, że każdy zbór ma do dyspozycji tylko to, co jego członkowie i przyjaciele dobrowolnie wpłacą do kasy zboru. Uważam, że nie można wiernym narzucać żadnego obowiązku w tym względzie. Nawet przy zbiórce organizowanej w obliczu pilnej potrzeby zborów Judei, apostoł Paweł trzymał się zasady dobrowolności: Każdy, tak jak sobie postanowił w sercu, nie z żalem albo z przymusu; gdyż ochotnego dawcę Bóg miłuje [2Ko 9,7].
Zazwyczaj tylko część członków wspólnoty wspiera swój zbór finansowo. Są to ci, którzy czytając Słowo Boże zrozumieli, że jest to część ich codziennej odpowiedzialności wynikającej z wiary w Boga i z przynależności do zboru. Pozostali z jakiegoś powodu tego nie robią; albo jeszcze do tego nie dojrzeli, albo świadomie nie wspierają zboru materialnie, ponieważ np. nie podoba im się to, co w ich zborze ma miejsce.
Czy w tej sytuacji starsi zboru mają prawo żądać od takich ludzi pieniędzy na zbór? Oczywiście, że nie. Przecież w Kościele wszystko robimy dobrowolnie. Właśnie dlatego – pomijając sytuacje wyjątkowe, gdy trzeba zrobić jakiś poważny krok wiary – normalnie i na co dzień wydatki zboru dostosowuje się do jego aktualnych możliwości finansowych. Gdy nie ma pieniędzy, to trzeba zaczekać lub pokornie zrezygnować z wcześniejszych planów.
Jeżeli więc byśmy uznali, że poszczególne zbory danej wspólnoty kościelnej są jakby zborem zborów, to i tu należałoby się spodziewać podobnej praktyki. Skoro poszczególne zbory są autonomiczne, to chyba nie powinno być mowy o narzucaniu im obowiązku comiesięcznego przekazywania do kasy ogólnokościelnej odgórnie ustalonej kwoty.
Można i należy pokazywać zborom wzniosłe cele. Trzeba zachęcać je do współudziału w tych celach, ale nie można stosować żadnego nacisku finansowego w tym względzie. Mówi się, że zbór dla człowieka tylko tyle jest warty, ile swoich pieniędzy gotów jest dawać na jego działalność. Dlaczego by takiej prostej weryfikacji nie poddać innych spraw tzw. ogólnokościelnych?
Co byśmy pomyśleli, gdyby przywódcy zboru zaczęli żądać od członka zboru wpłacania każdego miesiąca określonej kwoty na rzecz zboru? Moim zdaniem postąpiliby nierozsądnie. Przecież taki nacisk raczej nie rozwija w człowieku postawy ofiarności. Wręcz przeciwnie. Tak stawiany pod ścianą człowiek zaczyna rozważać zasadność swojej dalszej przynależności do danego zboru.
Piękno chrześcijańskiego dawania tkwi w jego dobrowolności. Gdy wierzący widzą przed sobą dobry cel, bez wątpienia chcą go wspierać także finansowo. Każdy ma jednak prawo do tego, by jego dar był piękny, bo ochotny i dobrowolny, a nie przyćmiony odgórnym nakazem i jakby wymuszony...
Niech Bóg udzieli nam mądrości do tego, by finanse w Kościele, poprzez jawność przychodów i rozchodów, poprzez dobrowolność ich gromadzenia – stawały się błogosławieństwem dla darczyńców i beneficjentów, a nie źródłem napięcia i konfliktów.
Sprawa pieniędzy w Kościele, podobnie jak w innych sektorach życia społecznego, budzi emocje. Im bardziej ktoś chce unikać tego tematu, tym bardziej się on nasuwa. Dobrze więc, że możemy rozmawiać także o finansach. Wymiana poglądów w tych kwestiach pomoże nieco odczarować i tę sferę naszego życia wspólnotowego.
Wiadomo, że każdy zbór ma do dyspozycji tylko to, co jego członkowie i przyjaciele dobrowolnie wpłacą do kasy zboru. Uważam, że nie można wiernym narzucać żadnego obowiązku w tym względzie. Nawet przy zbiórce organizowanej w obliczu pilnej potrzeby zborów Judei, apostoł Paweł trzymał się zasady dobrowolności: Każdy, tak jak sobie postanowił w sercu, nie z żalem albo z przymusu; gdyż ochotnego dawcę Bóg miłuje [2Ko 9,7].
Zazwyczaj tylko część członków wspólnoty wspiera swój zbór finansowo. Są to ci, którzy czytając Słowo Boże zrozumieli, że jest to część ich codziennej odpowiedzialności wynikającej z wiary w Boga i z przynależności do zboru. Pozostali z jakiegoś powodu tego nie robią; albo jeszcze do tego nie dojrzeli, albo świadomie nie wspierają zboru materialnie, ponieważ np. nie podoba im się to, co w ich zborze ma miejsce.
Czy w tej sytuacji starsi zboru mają prawo żądać od takich ludzi pieniędzy na zbór? Oczywiście, że nie. Przecież w Kościele wszystko robimy dobrowolnie. Właśnie dlatego – pomijając sytuacje wyjątkowe, gdy trzeba zrobić jakiś poważny krok wiary – normalnie i na co dzień wydatki zboru dostosowuje się do jego aktualnych możliwości finansowych. Gdy nie ma pieniędzy, to trzeba zaczekać lub pokornie zrezygnować z wcześniejszych planów.
Jeżeli więc byśmy uznali, że poszczególne zbory danej wspólnoty kościelnej są jakby zborem zborów, to i tu należałoby się spodziewać podobnej praktyki. Skoro poszczególne zbory są autonomiczne, to chyba nie powinno być mowy o narzucaniu im obowiązku comiesięcznego przekazywania do kasy ogólnokościelnej odgórnie ustalonej kwoty.
Można i należy pokazywać zborom wzniosłe cele. Trzeba zachęcać je do współudziału w tych celach, ale nie można stosować żadnego nacisku finansowego w tym względzie. Mówi się, że zbór dla człowieka tylko tyle jest warty, ile swoich pieniędzy gotów jest dawać na jego działalność. Dlaczego by takiej prostej weryfikacji nie poddać innych spraw tzw. ogólnokościelnych?
Co byśmy pomyśleli, gdyby przywódcy zboru zaczęli żądać od członka zboru wpłacania każdego miesiąca określonej kwoty na rzecz zboru? Moim zdaniem postąpiliby nierozsądnie. Przecież taki nacisk raczej nie rozwija w człowieku postawy ofiarności. Wręcz przeciwnie. Tak stawiany pod ścianą człowiek zaczyna rozważać zasadność swojej dalszej przynależności do danego zboru.
Piękno chrześcijańskiego dawania tkwi w jego dobrowolności. Gdy wierzący widzą przed sobą dobry cel, bez wątpienia chcą go wspierać także finansowo. Każdy ma jednak prawo do tego, by jego dar był piękny, bo ochotny i dobrowolny, a nie przyćmiony odgórnym nakazem i jakby wymuszony...
Niech Bóg udzieli nam mądrości do tego, by finanse w Kościele, poprzez jawność przychodów i rozchodów, poprzez dobrowolność ich gromadzenia – stawały się błogosławieństwem dla darczyńców i beneficjentów, a nie źródłem napięcia i konfliktów.
11 sierpnia, 2010
Służba kobiet
Wprawdzie ostatnio pisałem już na ten temat, ale chcę zrobić to raz jeszcze. Służba kobiet w Kościele wydaje się być języczkiem u wagi wizji rozwoju mojej wspólnoty kościelnej na najbliższe lata. Nie podzielam jednak tego poglądu. Uważam, że inne propozycje zmian mają większy ciężar gatunkowy, niż to, czy w niektórych zborach kobiety będą nauczycielami i pastor(k)ami, czy też zostanie 'po staremu'.
Stanowisko w tytułowej sprawie przedstawiłem dość jasno najpierw w tekście pt. "Kobiety, nie idźcie tą drogą!", a potem w "Tą drogą chodźcie, drogie Siostry!" Jestem za szerokim udziałem kobiet w służbie Bożej. Jednakże ze względu na ich własne dobro, od niektórych zadań w pracy Pańskiej Biblia trzyma je z daleka, zlecając tę odpowiedzialność mężczyznom.
Od zawsze było to oczywiste dla czytających Biblię bogobojnych mężczyzn i kobiet. Rzetelna egzegeza natchnionych tekstów nie pozostawia tu wątpliwości. Od samych początków istnienia Kościoła byli jednak ludzie, którzy z różnych powodów odwracali się od prawdy i łatwo im przychodziło nieposłuszeństwo Słowu Bożemu. Ba, znamy ubolewanie Boga w tym względzie już nad Jerozolimą z okresu Starego Przymierza: Jakże lekko ci przychodzi zmieniać swoją drogę! [Jr 2,36]. Dziś także wielu chrześcijan próbuje wszystko modyfikować i robić po swojemu.
Tym razem chcę więc jedynie odnieść się do zapowiadanego głosowania duchownych w kwestii służby kobiet w Kościele. Otóż nie można poprzez głosowanie rozstrzygać i przesądzać o tym, czy coś objawione w Słowie Bożym nas obowiązuje, czy też nie. Posłuszeństwo Bogu to sprawa nie podlegająca dyskusji ani demokratycznym decyzjom.
Prawda jest taka, że gdy odchodzimy od prostolinijnego podejścia do Biblii, wówczas nierzadko zaczynamy przy niej kombinować. Żeby zaś uspokoić sumienie, próbujemy nasz pogląd przegłosować. Jeżeli większość opowie się za naszym pomysłem, to będzie oznaczać, że mamy słuszność. Pamiętajmy jednak, że metodą odpowiednio pokierowanego głosowania można nawet posłać na krzyż Syna Bożego.
By służyć Bogu zgodnie z powołaniem, nie potrzebujemy ludzkich decyzji. Owszem, jedne z nich mogą nam tę służbę ułatwić a inne utrudnić, ale prawdziwy sługa Boży nie da się zatrzymać w wypełnianiu swojego zadania. Nie mnie przesądzać więc o tym, co ktoś może albo nie. Kimże ty jesteś, że osądzasz cudzego sługę? Czy stoi, czy pada, do pana swego należy; ostoi się jednak, bo Pan ma moc podtrzymać go [Rz 14,4]. Ostatecznie przed Nim każdy zda sprawę ze swojego postępowania.
Jestem zdania, że wszyscy; wierzący mężczyźni i wszystkie wierzące kobiety – wszyscy powinniśmy się po prostu wziąć do pracy! Mniej dyskutować, kombinować, reformować, reorganizować, wyważać otwarte już drzwi, a zająć się codziennym trudem miłości, niesienia pomocy, ewangelizowania i wydawania pod kierownictwem Ducha Świętego dobrego świadectwa wiary!
W zborze trzymającym się zdrowej nauki biblijnej żadna kobieta nie czuje się poniżona i pozbawiona możliwości udziału w służbie Bożej. Każdy bogobojny mężczyzna respektuje wezwanie Pisma: Podobnie wy, mężowie, postępujcie z nimi z wyrozumiałością jako ze słabszym rodzajem niewieścim i okazujcie im cześć, skoro i one są dziedziczkami łaski żywota, aby modlitwy wasze nie doznały przeszkody [1Pt 3,7].
A więc, o co chodzi?
Stanowisko w tytułowej sprawie przedstawiłem dość jasno najpierw w tekście pt. "Kobiety, nie idźcie tą drogą!", a potem w "Tą drogą chodźcie, drogie Siostry!" Jestem za szerokim udziałem kobiet w służbie Bożej. Jednakże ze względu na ich własne dobro, od niektórych zadań w pracy Pańskiej Biblia trzyma je z daleka, zlecając tę odpowiedzialność mężczyznom.
Od zawsze było to oczywiste dla czytających Biblię bogobojnych mężczyzn i kobiet. Rzetelna egzegeza natchnionych tekstów nie pozostawia tu wątpliwości. Od samych początków istnienia Kościoła byli jednak ludzie, którzy z różnych powodów odwracali się od prawdy i łatwo im przychodziło nieposłuszeństwo Słowu Bożemu. Ba, znamy ubolewanie Boga w tym względzie już nad Jerozolimą z okresu Starego Przymierza: Jakże lekko ci przychodzi zmieniać swoją drogę! [Jr 2,36]. Dziś także wielu chrześcijan próbuje wszystko modyfikować i robić po swojemu.
Tym razem chcę więc jedynie odnieść się do zapowiadanego głosowania duchownych w kwestii służby kobiet w Kościele. Otóż nie można poprzez głosowanie rozstrzygać i przesądzać o tym, czy coś objawione w Słowie Bożym nas obowiązuje, czy też nie. Posłuszeństwo Bogu to sprawa nie podlegająca dyskusji ani demokratycznym decyzjom.
Prawda jest taka, że gdy odchodzimy od prostolinijnego podejścia do Biblii, wówczas nierzadko zaczynamy przy niej kombinować. Żeby zaś uspokoić sumienie, próbujemy nasz pogląd przegłosować. Jeżeli większość opowie się za naszym pomysłem, to będzie oznaczać, że mamy słuszność. Pamiętajmy jednak, że metodą odpowiednio pokierowanego głosowania można nawet posłać na krzyż Syna Bożego.
By służyć Bogu zgodnie z powołaniem, nie potrzebujemy ludzkich decyzji. Owszem, jedne z nich mogą nam tę służbę ułatwić a inne utrudnić, ale prawdziwy sługa Boży nie da się zatrzymać w wypełnianiu swojego zadania. Nie mnie przesądzać więc o tym, co ktoś może albo nie. Kimże ty jesteś, że osądzasz cudzego sługę? Czy stoi, czy pada, do pana swego należy; ostoi się jednak, bo Pan ma moc podtrzymać go [Rz 14,4]. Ostatecznie przed Nim każdy zda sprawę ze swojego postępowania.
Jestem zdania, że wszyscy; wierzący mężczyźni i wszystkie wierzące kobiety – wszyscy powinniśmy się po prostu wziąć do pracy! Mniej dyskutować, kombinować, reformować, reorganizować, wyważać otwarte już drzwi, a zająć się codziennym trudem miłości, niesienia pomocy, ewangelizowania i wydawania pod kierownictwem Ducha Świętego dobrego świadectwa wiary!
W zborze trzymającym się zdrowej nauki biblijnej żadna kobieta nie czuje się poniżona i pozbawiona możliwości udziału w służbie Bożej. Każdy bogobojny mężczyzna respektuje wezwanie Pisma: Podobnie wy, mężowie, postępujcie z nimi z wyrozumiałością jako ze słabszym rodzajem niewieścim i okazujcie im cześć, skoro i one są dziedziczkami łaski żywota, aby modlitwy wasze nie doznały przeszkody [1Pt 3,7].
A więc, o co chodzi?
10 sierpnia, 2010
Uwielbienie
Chwalcie Pana, albowiem dobrze jest śpiewać Bogu naszemu, bo to wdzięczna rzecz; pieśń chwały jest miła [Ps 147,1].
Coraz częściej mówi się, że uwielbianie Boga powinno być stylem całego życia. To wielka myśl! To znaczy, że prawda o naszym uwielbieniu Boga nie wyraża się bynajmniej w muzycznej części niedzielnego nabożeństwa, ale w codziennych czynach oraz nastawieniu do Boga i bliźnich.
Zauważyłem jednak, że w grupach muzycznych sporo do powiedzenia mają ludzie, których zachowanie na co dzień tej prawidłowości nie odzwierciedla.
Niektórzy są tak zapatrzeni w siebie, że wcale o tym nie myślą. Pomimo rażącego nieposłuszeństwa Słowu Bożemu, mają spore wzięcie, ponieważ ładnie grają lub śpiewają. Jeżeli do tego potrafią improwizować, to stają się nieomal bożyszczem zboru.
Czasem dochodzi nawet do tego, że im bardziej ktoś z natury jest luzacki, niesolidny, samowolny, nieobliczalny – tym lepszym wydaje się być uwielbiaczem. Wystarczy, że w niedzielę przyjmie pożądaną w zborze pozę i zachowaniem na scenie bez trudu zjednuje sobie ludzi zyskując opinię człowieka duchowo namaszczonego.
Coś najwyraźniej źle pojmujemy. Błędnie odczytujemy Słowo Boże, skoro w środowisku zborowym dochodzi do takich paradoksów. Bo ci, którzy dobrze służbę pełnili, zyskują sobie wysokie stanowisko i prawo występowania w sprawie wiary, która jest w Chrystusie Jezusie [1Tm 3,13] – czytamy o ludziach pełniących służbę w zborze.
Najpierw więc świadectwo przemienionego życia, a potem udział w służbie. Niech oni najpierw odbędą próbę, a potem, jeśli się okaże, że są nienaganni, niech przystąpią do pełnienia służby [1Tm 3,10]. Zdumiewa mnie niedawno zaprezentowane na łamach znanego w moich kręgach czasopisma stanowisko, że dobrze jest zaprosić do posługi muzycznej osoby nawet jeszcze nie odrodzone, bo to może doprowadzić ich do nawrócenia.
Moim zdaniem nie może być też zgody na to, by śpiew i modlitwę zboru Pańskiego prowadzili ludzie, którzy wprawdzie są członkami zboru, ale nocami przesiadują w klubach muzycznych. Nie powinny mieć prawa udziału w służbie muzycznej osoby, które są stałymi bywalcami kin i dyskotek. Nie możecie pić kielicha Pańskiego i kielicha demonów; nie możecie być uczestnikami stołu Pańskiego i stołu demonów [1Ko 10,21] – naucza Słowo Boże.
Nie miłujcie świata ani tych rzeczy, które są na świecie. Jeśli kto miłuje świat, nie ma w nim miłości Ojca. Bo wszystko, co jest na świecie, pożądliwość ciała i pożądliwość oczu, i pycha życia, nie jest z Ojca, ale ze świata [1Jn 2,15–16]. Kto lubuje się w klimatach świeckich klubów i kawiarni, ten raczej nie skupia się na chodzeniu w pełni Ducha Świętego i nie jest rozmiłowany w społeczności z Nim. Jakie wartości ma więc w sercu, gdy z mikrofonem staje przed zborem?
Jeżeli zadaniem uwielbienia jest cześć i wywyższenie Boga oraz sprowadzanie obecności Ducha Świętego do zgromadzenia - to powyższe uwagi nabierają szczególnego znaczenia.
Duch Święty nie jest przecież udzielany zborowi, niczym rzymskokatolicki sakrament, którego znaczenie i moc nie musi zależeć od jakości osobistego życia udzielającego go kapłana. Przekonał się o tym Szymon z Samarii, gdy poważył się tak właśnie myśleć: Dajcie i mnie tę moc, aby ten, na kogo ręce włożę, otrzymał Ducha Świętego. A Piotr rzekł do niego: Niech zginą wraz z tobą pieniądze twoje, żeś mniemał, iż za pieniądze można nabyć dar Boży. Co się tyczy tej sprawy, to nie masz w niej cząstki ani udziału, gdyż serce twoje nie jest szczere wobec Boga [Dz 8,19–21].
Zdarzają się w naszych zborach rozmaici artyści, którzy sami żyjąc na co dzień pożal się Boże, w niedzielę chcieliby grać rolę liderów uwielbiania i zabierać zbór w cudowne podróże duchowe o bliżej nieokreślonych celach. Całe szczęście, że wciąż są pastorzy, którzy na coś takiego nie dają przyzwolenia. Rozsądni ludzie nie zgadzają się na udział w najwspanialszej nawet przejażdżce, jeżeli za kierownicą miałby zasiąść nieodpowiedzialny człowiek.
Jak świat światem, ludzie zawsze szukali sposobów wprowadzania się w lepszy nastrój, choćby nawet mieli w tym celu pójść drogą na skróty. Jak głosi znana piosenka – mają na to receptę, co od wieków nie zawodzi i stosują ten powszechnie znany lek: kobiety, wino i śpiew...
Czy przypadkiem współcześni chrześcijanie podobnych efektów nie spodziewają się po tzw. uwielbianiu? Biblia naucza, że nie tak ma być między nami. I nie upijajcie się winem, które powoduje rozwiązłość, ale bądźcie pełni Ducha, rozmawiając z sobą przez psalmy i hymny, i pieśni duchowne, śpiewając i grając w sercu swoim Panu [Ef 5,18–19].
Uwielbianie Boga nie może być zależne od osobistych upodobań człowieka i nastawione na poprawianie jego własnego samopoczucia. Mogę sobie lubić goździki, ale jeżeli wiem, że moja żona lubi róże, to kupując jej goździki, nie jej sprawiam tym przyjemność.
Przeto okażmy się wdzięcznymi, my, którzy otrzymujemy królestwo niewzruszone, i oddawajmy cześć Bogu tak, jak mu to miłe: z nabożnym szacunkiem i bojaźnią. Albowiem Bóg nasz jest ogniem trawiącym [Hbr 12,28-29].
Coraz częściej mówi się, że uwielbianie Boga powinno być stylem całego życia. To wielka myśl! To znaczy, że prawda o naszym uwielbieniu Boga nie wyraża się bynajmniej w muzycznej części niedzielnego nabożeństwa, ale w codziennych czynach oraz nastawieniu do Boga i bliźnich.
Zauważyłem jednak, że w grupach muzycznych sporo do powiedzenia mają ludzie, których zachowanie na co dzień tej prawidłowości nie odzwierciedla.
Niektórzy są tak zapatrzeni w siebie, że wcale o tym nie myślą. Pomimo rażącego nieposłuszeństwa Słowu Bożemu, mają spore wzięcie, ponieważ ładnie grają lub śpiewają. Jeżeli do tego potrafią improwizować, to stają się nieomal bożyszczem zboru.
Czasem dochodzi nawet do tego, że im bardziej ktoś z natury jest luzacki, niesolidny, samowolny, nieobliczalny – tym lepszym wydaje się być uwielbiaczem. Wystarczy, że w niedzielę przyjmie pożądaną w zborze pozę i zachowaniem na scenie bez trudu zjednuje sobie ludzi zyskując opinię człowieka duchowo namaszczonego.
Coś najwyraźniej źle pojmujemy. Błędnie odczytujemy Słowo Boże, skoro w środowisku zborowym dochodzi do takich paradoksów. Bo ci, którzy dobrze służbę pełnili, zyskują sobie wysokie stanowisko i prawo występowania w sprawie wiary, która jest w Chrystusie Jezusie [1Tm 3,13] – czytamy o ludziach pełniących służbę w zborze.
Najpierw więc świadectwo przemienionego życia, a potem udział w służbie. Niech oni najpierw odbędą próbę, a potem, jeśli się okaże, że są nienaganni, niech przystąpią do pełnienia służby [1Tm 3,10]. Zdumiewa mnie niedawno zaprezentowane na łamach znanego w moich kręgach czasopisma stanowisko, że dobrze jest zaprosić do posługi muzycznej osoby nawet jeszcze nie odrodzone, bo to może doprowadzić ich do nawrócenia.
Moim zdaniem nie może być też zgody na to, by śpiew i modlitwę zboru Pańskiego prowadzili ludzie, którzy wprawdzie są członkami zboru, ale nocami przesiadują w klubach muzycznych. Nie powinny mieć prawa udziału w służbie muzycznej osoby, które są stałymi bywalcami kin i dyskotek. Nie możecie pić kielicha Pańskiego i kielicha demonów; nie możecie być uczestnikami stołu Pańskiego i stołu demonów [1Ko 10,21] – naucza Słowo Boże.
Nie miłujcie świata ani tych rzeczy, które są na świecie. Jeśli kto miłuje świat, nie ma w nim miłości Ojca. Bo wszystko, co jest na świecie, pożądliwość ciała i pożądliwość oczu, i pycha życia, nie jest z Ojca, ale ze świata [1Jn 2,15–16]. Kto lubuje się w klimatach świeckich klubów i kawiarni, ten raczej nie skupia się na chodzeniu w pełni Ducha Świętego i nie jest rozmiłowany w społeczności z Nim. Jakie wartości ma więc w sercu, gdy z mikrofonem staje przed zborem?
Jeżeli zadaniem uwielbienia jest cześć i wywyższenie Boga oraz sprowadzanie obecności Ducha Świętego do zgromadzenia - to powyższe uwagi nabierają szczególnego znaczenia.
Duch Święty nie jest przecież udzielany zborowi, niczym rzymskokatolicki sakrament, którego znaczenie i moc nie musi zależeć od jakości osobistego życia udzielającego go kapłana. Przekonał się o tym Szymon z Samarii, gdy poważył się tak właśnie myśleć: Dajcie i mnie tę moc, aby ten, na kogo ręce włożę, otrzymał Ducha Świętego. A Piotr rzekł do niego: Niech zginą wraz z tobą pieniądze twoje, żeś mniemał, iż za pieniądze można nabyć dar Boży. Co się tyczy tej sprawy, to nie masz w niej cząstki ani udziału, gdyż serce twoje nie jest szczere wobec Boga [Dz 8,19–21].
Zdarzają się w naszych zborach rozmaici artyści, którzy sami żyjąc na co dzień pożal się Boże, w niedzielę chcieliby grać rolę liderów uwielbiania i zabierać zbór w cudowne podróże duchowe o bliżej nieokreślonych celach. Całe szczęście, że wciąż są pastorzy, którzy na coś takiego nie dają przyzwolenia. Rozsądni ludzie nie zgadzają się na udział w najwspanialszej nawet przejażdżce, jeżeli za kierownicą miałby zasiąść nieodpowiedzialny człowiek.
Jak świat światem, ludzie zawsze szukali sposobów wprowadzania się w lepszy nastrój, choćby nawet mieli w tym celu pójść drogą na skróty. Jak głosi znana piosenka – mają na to receptę, co od wieków nie zawodzi i stosują ten powszechnie znany lek: kobiety, wino i śpiew...
Czy przypadkiem współcześni chrześcijanie podobnych efektów nie spodziewają się po tzw. uwielbianiu? Biblia naucza, że nie tak ma być między nami. I nie upijajcie się winem, które powoduje rozwiązłość, ale bądźcie pełni Ducha, rozmawiając z sobą przez psalmy i hymny, i pieśni duchowne, śpiewając i grając w sercu swoim Panu [Ef 5,18–19].
Uwielbianie Boga nie może być zależne od osobistych upodobań człowieka i nastawione na poprawianie jego własnego samopoczucia. Mogę sobie lubić goździki, ale jeżeli wiem, że moja żona lubi róże, to kupując jej goździki, nie jej sprawiam tym przyjemność.
Przeto okażmy się wdzięcznymi, my, którzy otrzymujemy królestwo niewzruszone, i oddawajmy cześć Bogu tak, jak mu to miłe: z nabożnym szacunkiem i bojaźnią. Albowiem Bóg nasz jest ogniem trawiącym [Hbr 12,28-29].
09 sierpnia, 2010
Ewangeliści
Dzięki Bogu, że zgodnie ze słowami Pana: I będzie głoszona ta ewangelia o Królestwie po całej ziemi na świadectwo wszystkim narodom [Mt 24,14], dobra nowina o Jezusie Chrystusie dociera wciąż do nowych osób. Przecież jako napełnieni Duchem Świętym uczniowie Jezusa, nie możemy nie mówić o tym, co widzieliśmy i słyszeliśmy [Dz 4,20].
W chrześcijańskich kręgach Zachodu ukształtował się jednak pogląd, że ewangelistami są tylko jacyś wybrańcy. Hołubieni przez zwykłych wiernych, tworzą oni swego rodzaju grupę speców od ewangelizacji, często przekazując swe powołanie z ojca na syna i budując wokół swojej posługi atmosferę tajemniczego namaszczenia.
Typowy więc ewangelista, to ktoś wyjątkowy, kto swoimi uzdolnieniami przyciąga tłumy i zapełnia pastorom ich kościoły. Przypomina mi się tu scenka z jakiegoś filmu, gdy stary przyjaciel rodziny mówi do młodzieńca próbującego z dość marnym skutkiem kontynuować dzieło swojego ojca ewangelisty: "Gdy twój ojciec wygłaszał kazanie, to tak wiele serc otwierało się dla ewangelii, że aż się robił przeciąg".
Dzięki Bogu za prawdziwych głosicieli ewangeli! Pokornie pełnią swą posługę w różnych warunkach i przeciwnościach, ponieważ przynagla ich do tego moc Bożego powołania. Jednakże gdy ktoś jest ewangelistą z ustanowienia ludzkiego, wówczas stawia warunki finansowe, uzależnia posługę od wielkości audytorium i łatwo schodzi z drogi bojaźni Bożej, przynosząc ujmę ewangelii Chrystusowej. Znamy przecież smutne historie niektórych ewangelistów przebudzeniowych oraz tzw. tele-ewangelistów, naznaczone skandalami i ekscentrycznym stylem życia.
Z Biblii wiemy, że to sam Bóg ustanowił jednych apostołami, drugich prorokami, innych ewangelistami, a innych pasterzami i nauczycielami, aby przygotować świętych do dzieła posługiwania, do budowania ciała Chrystusowego, aż dojdziemy wszyscy do jedności wiary i poznania Syna Bożego, do męskiej doskonałości, i dorośniemy do wymiarów pełni Chrystusowej [Ef 4,11–13].
Zastanawiam się więc, czy mieści się to w granicach naszych kompetencji, aby dążyć do wyłaniania w Ciele Chrystusa jakiejś specjalnej grupy ewangelistów. Czytając Nowy Testament zauważamy przecież w tej roli różnych wierzących, stosownie do tego, jak w danym czasie Bóg chciał się nimi posłużyć.
Dla przykładu, jeden z siedmiu braci wybranych do posługi przy stołach w Jerozolimie, Filip, zaniósł ewangelię do Samarii a w Cezarei nazywano go ewangelistą. Wyruszywszy zaś nazajutrz, przybyliśmy do Cezarei i weszliśmy do domu ewangelisty Filipa, który był jednym z siedmiu, i zatrzymaliśmy się u niego [Dz 21,8].
Także Tymoteusz, wychowanek apostoła Pawła, nauczyciel Słowa i przywódca zboru, w liście od swego ojca duchowego czytał: Ale ty bądź czujny we wszystkim, cierp, wykonuj pracę ewangelisty, pełnij rzetelnie służbę swoją [2Tm 4,5].
Nikt nie ma wątpliwości, że polecenie Jezusa: Idąc na cały świat, głoście ewangelię wszystkiemu stworzeniu [Mk 16,15] jest zadaniem każdego wierzącego, a nie tylko specjalnej grupy osób, które uzyskały w Kościele jakiś status licencjonowanego ewangelisty.
Na tyle ważne jest, byśmy wzięli to pod uwagę, na ile zauważamy, że publiczne akcje ewangelizacyjne nie są tak skuteczne, jak ewangelizacja indywidualna. Najlepszym sposobem pozyskiwania dusz dla Chrystusa w kraju nad Wisłą jest moim zdaniem wydawanie wśród ludzi dobrego świadectwa życia i mówienie przy tym o swojej osobistej więzi z Jezusem.
Kto na co dzień jest jawnym chrześcijaninem w swoim środowisku rodzinnym, zawodowym i sąsiedzkim, ten ma wiele okazji do prezentowania ewangelii i zaproszenia ludzi na nabożeństwo do swojego zboru. A zgromadzenie miejscowych wierzących, to optymalne miejsce, gdzie człowiek zainteresowany drogą Pańską powinien trafić.
W tym sensie, chociaż nie na scenie, nie w światłach jupiterów i nie w otoczeniu tzw. teamu ewangelizacyjnego, w świetle Biblii - wszyscy jesteśmy ewangelistami...
W chrześcijańskich kręgach Zachodu ukształtował się jednak pogląd, że ewangelistami są tylko jacyś wybrańcy. Hołubieni przez zwykłych wiernych, tworzą oni swego rodzaju grupę speców od ewangelizacji, często przekazując swe powołanie z ojca na syna i budując wokół swojej posługi atmosferę tajemniczego namaszczenia.
Typowy więc ewangelista, to ktoś wyjątkowy, kto swoimi uzdolnieniami przyciąga tłumy i zapełnia pastorom ich kościoły. Przypomina mi się tu scenka z jakiegoś filmu, gdy stary przyjaciel rodziny mówi do młodzieńca próbującego z dość marnym skutkiem kontynuować dzieło swojego ojca ewangelisty: "Gdy twój ojciec wygłaszał kazanie, to tak wiele serc otwierało się dla ewangelii, że aż się robił przeciąg".
Dzięki Bogu za prawdziwych głosicieli ewangeli! Pokornie pełnią swą posługę w różnych warunkach i przeciwnościach, ponieważ przynagla ich do tego moc Bożego powołania. Jednakże gdy ktoś jest ewangelistą z ustanowienia ludzkiego, wówczas stawia warunki finansowe, uzależnia posługę od wielkości audytorium i łatwo schodzi z drogi bojaźni Bożej, przynosząc ujmę ewangelii Chrystusowej. Znamy przecież smutne historie niektórych ewangelistów przebudzeniowych oraz tzw. tele-ewangelistów, naznaczone skandalami i ekscentrycznym stylem życia.
Z Biblii wiemy, że to sam Bóg ustanowił jednych apostołami, drugich prorokami, innych ewangelistami, a innych pasterzami i nauczycielami, aby przygotować świętych do dzieła posługiwania, do budowania ciała Chrystusowego, aż dojdziemy wszyscy do jedności wiary i poznania Syna Bożego, do męskiej doskonałości, i dorośniemy do wymiarów pełni Chrystusowej [Ef 4,11–13].
Zastanawiam się więc, czy mieści się to w granicach naszych kompetencji, aby dążyć do wyłaniania w Ciele Chrystusa jakiejś specjalnej grupy ewangelistów. Czytając Nowy Testament zauważamy przecież w tej roli różnych wierzących, stosownie do tego, jak w danym czasie Bóg chciał się nimi posłużyć.
Dla przykładu, jeden z siedmiu braci wybranych do posługi przy stołach w Jerozolimie, Filip, zaniósł ewangelię do Samarii a w Cezarei nazywano go ewangelistą. Wyruszywszy zaś nazajutrz, przybyliśmy do Cezarei i weszliśmy do domu ewangelisty Filipa, który był jednym z siedmiu, i zatrzymaliśmy się u niego [Dz 21,8].
Także Tymoteusz, wychowanek apostoła Pawła, nauczyciel Słowa i przywódca zboru, w liście od swego ojca duchowego czytał: Ale ty bądź czujny we wszystkim, cierp, wykonuj pracę ewangelisty, pełnij rzetelnie służbę swoją [2Tm 4,5].
Nikt nie ma wątpliwości, że polecenie Jezusa: Idąc na cały świat, głoście ewangelię wszystkiemu stworzeniu [Mk 16,15] jest zadaniem każdego wierzącego, a nie tylko specjalnej grupy osób, które uzyskały w Kościele jakiś status licencjonowanego ewangelisty.
Na tyle ważne jest, byśmy wzięli to pod uwagę, na ile zauważamy, że publiczne akcje ewangelizacyjne nie są tak skuteczne, jak ewangelizacja indywidualna. Najlepszym sposobem pozyskiwania dusz dla Chrystusa w kraju nad Wisłą jest moim zdaniem wydawanie wśród ludzi dobrego świadectwa życia i mówienie przy tym o swojej osobistej więzi z Jezusem.
Kto na co dzień jest jawnym chrześcijaninem w swoim środowisku rodzinnym, zawodowym i sąsiedzkim, ten ma wiele okazji do prezentowania ewangelii i zaproszenia ludzi na nabożeństwo do swojego zboru. A zgromadzenie miejscowych wierzących, to optymalne miejsce, gdzie człowiek zainteresowany drogą Pańską powinien trafić.
W tym sensie, chociaż nie na scenie, nie w światłach jupiterów i nie w otoczeniu tzw. teamu ewangelizacyjnego, w świetle Biblii - wszyscy jesteśmy ewangelistami...
08 sierpnia, 2010
Kaznodziejstwo
Prawdziwa posługa Słowa polega na usłyszeniu przez kaznodzieję głosu Bożego, osobistym przejęciu się jego treścią i przekazaniu tego poselstwa Słowa Bożego określonej grupie ludzi w konkretnym czasie. Bóg chce objawić zebranym ludziom prawdę, a sługa Słowa Bożego nie ma innego wyjścia, jak tylko posłusznie słowa tej prawdy przekazać.
Istotnym miernikiem dobrego kaznodziejstwa jest osobiste życie kaznodziei. Zwiastujący Słowo Boże sam żyje tak, jak głosi. Zanim wezwie innych do określonych postaw i czynów, najpierw sam wprowadza je w praktykę. Pan Jezus wskazał, że niestety widać nieraz inne tendencje. Na mównicy Mojżeszowej zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Wszystko więc, cokolwiek by wam powiedzieli, czyńcie i zachowujcie, ale według uczynków ich nie postępujcie; mówią bowiem, ale nie czynią. Bo wiążą ciężkie brzemiona i kładą na barki ludzkie, ale sami nawet palcem swoim nie chcą ich ruszyć [Mt 23,2-4].
Zajmijmy się jednak kaznodziejstwem należytym. Dziś kilka myśli o długości, treści i jakości kazania.
Jak długo może trwać przekaz Słowa Bożego? Czy herold wysłany do ogłoszenia królewskiego poselstwa decyduje, jak długo będzie je odczytywał zwołanemu na rynek ludowi? Oczywiste, że zależy to od długości obwieszczenia królewskiego, a nie od woli człowieka, który je przynosi. Podobnie jest z prawdziwym kazaniem Słowa Bożego.
Tak było na przykład z posługą Słowa apostoła Pawła w Troadzie: A pierwszego dnia po sabacie, gdy się zebraliśmy na łamanie chleba, Paweł, który miał odjechać nazajutrz, przemawiał do nich i przeciągnął mowę aż do północy. A było wiele lamp w sali na piętrze, gdzie się zebraliśmy. A pewien młodzieniec, imieniem Eutychus, siedział na oknie i będąc bardzo senny, gdy Paweł długo przemawiał, zmorzony snem spadł z trzeciego piętra na dół i podniesiono go nieżywego. Lecz Paweł zszedł na dół, przypadł doń i objąwszy go, rzekł: Nie trwóżcie się, bo on żyje. A wróciwszy na górę, łamał chleb i spożywał, i mówił długo, aż do świtania, i tak odszedł [Dz 20,7–11].
Wierzę, że św. Paweł przemawiał w natchnieniu Ducha Świętego. Miał tam wiele do przekazania i wcale się nie przejmował upływem czasu. Nawet zaśnięcie jednego ze słuchaczy i jego śmiertelny upadek, nie zniechęciły Pawła do kontynuowania posługi. Odszedł z Troady dopiero wtedy, gdy powiedział to, co miał im do przekazania.
Jako kaznodzieja wierzę w inspirację Ducha Świętego i jej staram się podporządkowywać. Czasem więc mówię dłużej, a czasem krócej. Długość głoszenia nie zależy od zegarka, a od zawartości poselstwa, które mam dla zboru. Gdy wypowiem to, co mam do powiedzenia w danym miejscu, bezwzględnie kończę, nawet jeśli to trwało tylko dziesięć minut. Czasem potrzeba na to znacznie więcej czasu i nie można zrobić inaczej, jak tylko wypełnić zadanie, z którym Pan posłał nas do zboru.
A co z treścią kazania? Czy decyduje o niej posłaniec, czy Autor poselstwa? Jeżeli Pan Kościoła chce danej niedzieli objaśnić zborowi głębszy sens określonego fragmentu Biblii albo chce zbór napomnieć, to co w tej sytuacji ma zrobić sługa Słowa Bożego? Czy ma prawo odmówić, bo woli bardziej rozpalać do czerwoności serca członków zboru, niż ich nauczać? A może powinien zapytać samych wierzących, czego woleliby posłuchać?
Głoś Słowo, bądź w pogotowiu w każdy czas, dogodny czy niedogodny, karć, grom, napominaj z wszelką cierpliwością i pouczaniem. Albowiem przyjdzie czas, że zdrowej nauki nie ścierpią, ale według swoich upodobań nazbierają sobie nauczycieli, żądni tego, co ucho łechce, i odwrócą ucho od prawdy, a zwrócą się ku baśniom. Ale ty bądź czujny we wszystkim, cierp, wykonuj pracę ewangelisty, pełnij rzetelnie służbę swoją [2Tm 4,2–5].
I na koniec, parę słów o jakości kazania, o jego poziomie intelektualnym i warsztacie kaznodziejskim. W świetle Biblii widać, że tajemnica skuteczności kazania nie kryje się ani w wyglądzie mówcy, ani w błyskotliwości umysłu kaznodziei ani też w gładkości jego przemowy.
Wskazuje na to opinia o jednym z najskuteczniejszych kaznodziejów Słowa Bożego, bo powiadają: Listy wprawdzie ważkie są i mocne, lecz jego wygląd zewnętrzny lichy, a mowa do niczego [2Ko 10,10]. Z pewnością doskonalenie warsztatu kaznodziejskiego jest potrzebne, ale prekursorzy służby Słowa co innego akcentowali. Święty Paweł nie starał się być w tej sprawie oryginalny.
Również ja, gdy przyszedłem do was, bracia, nie przyszedłem z wyniosłością mowy lub mądrości, głosząc wam świadectwo Boże. Albowiem uznałem za właściwe nic innego nie umieć między wami, jak tylko Jezusa Chrystusa i to ukrzyżowanego. I przybyłem do was w słabości i w lęku, i w wielkiej trwodze, a mowa moja i zwiastowanie moje nie były głoszone w przekonywających słowach mądrości, lecz objawiały się w nich Duch i moc, aby wiara wasza nie opierała się na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej [1Ko 2,1–5].
Prawdziwy sługa Słowa Bożego nie ma innego wyjścia, jak tylko wiernie przekazać zborowi to, co sam usłyszał od Boga. Jeśli kto mówi, niech mówi jak Słowo Boże [1Pt 4,11]. Czy się komuś podoba, czy nie, głosimy to nie w uczonych słowach ludzkiej mądrości, lecz w słowach, których naucza Duch, przykładając do duchowych rzeczy duchową miarę [1Ko 2,13].
Podsumowując, Pan Kościoła nie potrzebuje kaznodziejów dbających o to, żeby ich kazania podobały się słuchaczom. Prawdziwe kaznodziejstwo polega na wiernym przekazywaniu tego, co Duch mówi do zboru, nawet jeśli nie wpisuje się to w aktualnie panujące trendy i oczekiwania.
Prorok, który ma sen, niech opowiada sen, ale ten, który ma moje słowo, niech wiernie zwiastuje moje słowo! Cóż plewie do ziarna? - mówi Pan. Czy moje słowo nie jest jak ogień - mówi Pan - i jak młot, który kruszy skałę? Dlatego Ja wystąpię przeciwko tym prorokom - mówi Pan - którzy sobie nawzajem wykradają moje słowa. Oto Ja wystąpię przeciwko prorokom - mówi Pan - którzy używają swojego języka i mówią, że to "wyrocznia". Oto Ja wystąpię przeciwko prorokom, którzy za proroctwa podają sny kłamliwe - mówi Pan - a opowiadając je, zwodzą mój lud swoimi kłamstwami i przechwałkami. A przecież Ja ich nie posłałem ani im niczego nie nakazałem, oni zaś temu ludowi zgoła nic nie pomagają - mówi Pan [Jr 23,28–32].
Moda na opowiadanie z kazalnicy poruszających historyjek, zabawianie grzeszników, koloryzowanie przez kaznodzieję własnego życiorysu, prezentowanie ludziom prywatnych odczuć i przemyśleń jako pewników nauki Bożej, wyczytywanie z Biblii treści, których w niej nie ma - oto dość powszechny stan dzisiejszego kaznodziejstwa.
Ja wybieram proste i wierne - choć może nie tak błyskotliwe i nie z tak szerokim uśmiechem - głoszenie Słowa Bożego. Doceniam przy tym posługę innych braci, którzy nierzadko, z powodu obciążenia pracą zarobkową, siłą rzeczy w niedzielę rano swoim wyglądem i zachowaniem może i nie przypominają kaznodziejów ewangelii sukcesu, ale jednak na kolanach wypraszają u Pana kazanie dla zboru i pokornie je wygłaszają. Mógłbym nawet przekornie zapytać, na jakich manowcach byłoby dziś wiele zborów, gdyby nie ich wytrwała posługa?
Od trzydziestu lat jestem kaznodzieją Słowa Bożego. Dziękuję wszystkim, którzy towarzyszą mi w tej służbie, zarówno głosząc tę samą ewangelię, jak i wsłuchując się w treść kolejnego zwiastowania.
Istotnym miernikiem dobrego kaznodziejstwa jest osobiste życie kaznodziei. Zwiastujący Słowo Boże sam żyje tak, jak głosi. Zanim wezwie innych do określonych postaw i czynów, najpierw sam wprowadza je w praktykę. Pan Jezus wskazał, że niestety widać nieraz inne tendencje. Na mównicy Mojżeszowej zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Wszystko więc, cokolwiek by wam powiedzieli, czyńcie i zachowujcie, ale według uczynków ich nie postępujcie; mówią bowiem, ale nie czynią. Bo wiążą ciężkie brzemiona i kładą na barki ludzkie, ale sami nawet palcem swoim nie chcą ich ruszyć [Mt 23,2-4].
Zajmijmy się jednak kaznodziejstwem należytym. Dziś kilka myśli o długości, treści i jakości kazania.
Jak długo może trwać przekaz Słowa Bożego? Czy herold wysłany do ogłoszenia królewskiego poselstwa decyduje, jak długo będzie je odczytywał zwołanemu na rynek ludowi? Oczywiste, że zależy to od długości obwieszczenia królewskiego, a nie od woli człowieka, który je przynosi. Podobnie jest z prawdziwym kazaniem Słowa Bożego.
Tak było na przykład z posługą Słowa apostoła Pawła w Troadzie: A pierwszego dnia po sabacie, gdy się zebraliśmy na łamanie chleba, Paweł, który miał odjechać nazajutrz, przemawiał do nich i przeciągnął mowę aż do północy. A było wiele lamp w sali na piętrze, gdzie się zebraliśmy. A pewien młodzieniec, imieniem Eutychus, siedział na oknie i będąc bardzo senny, gdy Paweł długo przemawiał, zmorzony snem spadł z trzeciego piętra na dół i podniesiono go nieżywego. Lecz Paweł zszedł na dół, przypadł doń i objąwszy go, rzekł: Nie trwóżcie się, bo on żyje. A wróciwszy na górę, łamał chleb i spożywał, i mówił długo, aż do świtania, i tak odszedł [Dz 20,7–11].
Wierzę, że św. Paweł przemawiał w natchnieniu Ducha Świętego. Miał tam wiele do przekazania i wcale się nie przejmował upływem czasu. Nawet zaśnięcie jednego ze słuchaczy i jego śmiertelny upadek, nie zniechęciły Pawła do kontynuowania posługi. Odszedł z Troady dopiero wtedy, gdy powiedział to, co miał im do przekazania.
Jako kaznodzieja wierzę w inspirację Ducha Świętego i jej staram się podporządkowywać. Czasem więc mówię dłużej, a czasem krócej. Długość głoszenia nie zależy od zegarka, a od zawartości poselstwa, które mam dla zboru. Gdy wypowiem to, co mam do powiedzenia w danym miejscu, bezwzględnie kończę, nawet jeśli to trwało tylko dziesięć minut. Czasem potrzeba na to znacznie więcej czasu i nie można zrobić inaczej, jak tylko wypełnić zadanie, z którym Pan posłał nas do zboru.
A co z treścią kazania? Czy decyduje o niej posłaniec, czy Autor poselstwa? Jeżeli Pan Kościoła chce danej niedzieli objaśnić zborowi głębszy sens określonego fragmentu Biblii albo chce zbór napomnieć, to co w tej sytuacji ma zrobić sługa Słowa Bożego? Czy ma prawo odmówić, bo woli bardziej rozpalać do czerwoności serca członków zboru, niż ich nauczać? A może powinien zapytać samych wierzących, czego woleliby posłuchać?
Głoś Słowo, bądź w pogotowiu w każdy czas, dogodny czy niedogodny, karć, grom, napominaj z wszelką cierpliwością i pouczaniem. Albowiem przyjdzie czas, że zdrowej nauki nie ścierpią, ale według swoich upodobań nazbierają sobie nauczycieli, żądni tego, co ucho łechce, i odwrócą ucho od prawdy, a zwrócą się ku baśniom. Ale ty bądź czujny we wszystkim, cierp, wykonuj pracę ewangelisty, pełnij rzetelnie służbę swoją [2Tm 4,2–5].
I na koniec, parę słów o jakości kazania, o jego poziomie intelektualnym i warsztacie kaznodziejskim. W świetle Biblii widać, że tajemnica skuteczności kazania nie kryje się ani w wyglądzie mówcy, ani w błyskotliwości umysłu kaznodziei ani też w gładkości jego przemowy.
Wskazuje na to opinia o jednym z najskuteczniejszych kaznodziejów Słowa Bożego, bo powiadają: Listy wprawdzie ważkie są i mocne, lecz jego wygląd zewnętrzny lichy, a mowa do niczego [2Ko 10,10]. Z pewnością doskonalenie warsztatu kaznodziejskiego jest potrzebne, ale prekursorzy służby Słowa co innego akcentowali. Święty Paweł nie starał się być w tej sprawie oryginalny.
Również ja, gdy przyszedłem do was, bracia, nie przyszedłem z wyniosłością mowy lub mądrości, głosząc wam świadectwo Boże. Albowiem uznałem za właściwe nic innego nie umieć między wami, jak tylko Jezusa Chrystusa i to ukrzyżowanego. I przybyłem do was w słabości i w lęku, i w wielkiej trwodze, a mowa moja i zwiastowanie moje nie były głoszone w przekonywających słowach mądrości, lecz objawiały się w nich Duch i moc, aby wiara wasza nie opierała się na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej [1Ko 2,1–5].
Prawdziwy sługa Słowa Bożego nie ma innego wyjścia, jak tylko wiernie przekazać zborowi to, co sam usłyszał od Boga. Jeśli kto mówi, niech mówi jak Słowo Boże [1Pt 4,11]. Czy się komuś podoba, czy nie, głosimy to nie w uczonych słowach ludzkiej mądrości, lecz w słowach, których naucza Duch, przykładając do duchowych rzeczy duchową miarę [1Ko 2,13].
Podsumowując, Pan Kościoła nie potrzebuje kaznodziejów dbających o to, żeby ich kazania podobały się słuchaczom. Prawdziwe kaznodziejstwo polega na wiernym przekazywaniu tego, co Duch mówi do zboru, nawet jeśli nie wpisuje się to w aktualnie panujące trendy i oczekiwania.
Prorok, który ma sen, niech opowiada sen, ale ten, który ma moje słowo, niech wiernie zwiastuje moje słowo! Cóż plewie do ziarna? - mówi Pan. Czy moje słowo nie jest jak ogień - mówi Pan - i jak młot, który kruszy skałę? Dlatego Ja wystąpię przeciwko tym prorokom - mówi Pan - którzy sobie nawzajem wykradają moje słowa. Oto Ja wystąpię przeciwko prorokom - mówi Pan - którzy używają swojego języka i mówią, że to "wyrocznia". Oto Ja wystąpię przeciwko prorokom, którzy za proroctwa podają sny kłamliwe - mówi Pan - a opowiadając je, zwodzą mój lud swoimi kłamstwami i przechwałkami. A przecież Ja ich nie posłałem ani im niczego nie nakazałem, oni zaś temu ludowi zgoła nic nie pomagają - mówi Pan [Jr 23,28–32].
Moda na opowiadanie z kazalnicy poruszających historyjek, zabawianie grzeszników, koloryzowanie przez kaznodzieję własnego życiorysu, prezentowanie ludziom prywatnych odczuć i przemyśleń jako pewników nauki Bożej, wyczytywanie z Biblii treści, których w niej nie ma - oto dość powszechny stan dzisiejszego kaznodziejstwa.
Ja wybieram proste i wierne - choć może nie tak błyskotliwe i nie z tak szerokim uśmiechem - głoszenie Słowa Bożego. Doceniam przy tym posługę innych braci, którzy nierzadko, z powodu obciążenia pracą zarobkową, siłą rzeczy w niedzielę rano swoim wyglądem i zachowaniem może i nie przypominają kaznodziejów ewangelii sukcesu, ale jednak na kolanach wypraszają u Pana kazanie dla zboru i pokornie je wygłaszają. Mógłbym nawet przekornie zapytać, na jakich manowcach byłoby dziś wiele zborów, gdyby nie ich wytrwała posługa?
Od trzydziestu lat jestem kaznodzieją Słowa Bożego. Dziękuję wszystkim, którzy towarzyszą mi w tej służbie, zarówno głosząc tę samą ewangelię, jak i wsłuchując się w treść kolejnego zwiastowania.
07 sierpnia, 2010
Marka Kościoła
Kościół Jezusa Chrystusa niewątpliwie powinien być rozpoznawalny. Jak logo znanej marki, bez względu na to, gdzie byśmy je zobaczyli od razu mówi nam, z czym będziemy mieli do czynienia wchodząc do środka, tak wspólnota ludzi wierzących w Jezusa na całym świecie charakteryzuje się konkretnymi i wszędzie takimi samymi cechami.
Mało tego. Tożsamość i działalność naśladowców Jezusa są jawne. Tak niechaj świeci wasza światłość przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie [Mt 5,16]. Sam Jezus zaświecił nam przykładem takiej jawności: Ja jawnie mówiłem światu; ja zawsze uczyłem w synagodze i w świątyni, gdzie się wszyscy Żydzi schodzą, a potajemnie nic nie mówiłem [Jn 18,20].
A czym według Biblii powinni wyróżniać się chrześcijanie? Oto kilka charakterystycznych cech, po których można ich rozpoznać w każdej kulturze, choćby w najdalszym zakątku świata: Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli miłość wzajemną mieć będziecie [Jn 13,35]. Najpierw dziękuję Bogu mojemu przez Jezusa Chrystusa za was wszystkich, że wiara wasza słynie po całym świecie [Rz 1,8]. Skromność wasza niech będzie znana wszystkim ludziom: Pan jest blisko [Flp 4,5].
Takimi Słowo Boże chce nas widzieć w tym świecie. Zasadniczo rzecz biorąc, zawsze chodzi o czytelność naszych osobistych związków z Jezusem Chrystusem. Tak właśnie ludzie obserwujący zachowanie Piotra i Jana, poznali ich też, że byli z Jezusem [Dz 4,13]. Podobne oznaki związku z Jezusem przejawiał apostoł Paweł, gdy pisał: Odtąd niech mi nikt przykrości nie sprawia; albowiem ja stygmaty Jezusowe noszę na ciele moim [Ga 6,17]. Wystarczy, że ktoś trochę się mu poprzyglądał, a już nie miał wątpliwości, że to człowiek związany z Jezusem Chrystusem.
Dla prawdziwych chrześcijan nie może być w świecie większego zaszczytu ponad ten, że ludzie będą nas kojarzyć z osobą Jezusa Chrystusa. Nie może też być lepszego sposobu prezentowania ewangelii, jak tylko trwanie w nauce apostołów i proroków z okresu wczesnego Kościoła.
Marzę więc o Kościele pełnym ludzi żyjących w bojaźni Bożej, głęboko wierzących, skromnych, gorliwie starających się celować w dobrych uczynkach, miłujących się wzajemnie i z radością wyczekujących na powtórne przyjście Chrystusa Pana.
Odnoszę jednak wrażenie, że droga do tego stanu rzeczy nie tylko się ostatnio nie skraca, ale wręcz robi się coraz dłuuuuuuższa...
Mało tego. Tożsamość i działalność naśladowców Jezusa są jawne. Tak niechaj świeci wasza światłość przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie [Mt 5,16]. Sam Jezus zaświecił nam przykładem takiej jawności: Ja jawnie mówiłem światu; ja zawsze uczyłem w synagodze i w świątyni, gdzie się wszyscy Żydzi schodzą, a potajemnie nic nie mówiłem [Jn 18,20].
A czym według Biblii powinni wyróżniać się chrześcijanie? Oto kilka charakterystycznych cech, po których można ich rozpoznać w każdej kulturze, choćby w najdalszym zakątku świata: Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli miłość wzajemną mieć będziecie [Jn 13,35]. Najpierw dziękuję Bogu mojemu przez Jezusa Chrystusa za was wszystkich, że wiara wasza słynie po całym świecie [Rz 1,8]. Skromność wasza niech będzie znana wszystkim ludziom: Pan jest blisko [Flp 4,5].
Takimi Słowo Boże chce nas widzieć w tym świecie. Zasadniczo rzecz biorąc, zawsze chodzi o czytelność naszych osobistych związków z Jezusem Chrystusem. Tak właśnie ludzie obserwujący zachowanie Piotra i Jana, poznali ich też, że byli z Jezusem [Dz 4,13]. Podobne oznaki związku z Jezusem przejawiał apostoł Paweł, gdy pisał: Odtąd niech mi nikt przykrości nie sprawia; albowiem ja stygmaty Jezusowe noszę na ciele moim [Ga 6,17]. Wystarczy, że ktoś trochę się mu poprzyglądał, a już nie miał wątpliwości, że to człowiek związany z Jezusem Chrystusem.
Dla prawdziwych chrześcijan nie może być w świecie większego zaszczytu ponad ten, że ludzie będą nas kojarzyć z osobą Jezusa Chrystusa. Nie może też być lepszego sposobu prezentowania ewangelii, jak tylko trwanie w nauce apostołów i proroków z okresu wczesnego Kościoła.
Marzę więc o Kościele pełnym ludzi żyjących w bojaźni Bożej, głęboko wierzących, skromnych, gorliwie starających się celować w dobrych uczynkach, miłujących się wzajemnie i z radością wyczekujących na powtórne przyjście Chrystusa Pana.
Odnoszę jednak wrażenie, że droga do tego stanu rzeczy nie tylko się ostatnio nie skraca, ale wręcz robi się coraz dłuuuuuuższa...
06 sierpnia, 2010
Morale drużyny/zespołu
Duch demokracji myśli, że rację ma większość. Niepokoi się wyczuwając rosnące siły opozycji i uspokaja, gdy uda się mu tę opozycję, jeśli nie wykosić, to przynajmniej jakoś skompromitować. Widać to wyraźnie w ścieraniu się partii politycznych, sprawowaniu władzy i rozwiązywaniu problemów społecznych na świecie.
A jaki duch panuje w środowiskach kościelnych? Oczywiste, – chciałoby się zakrzyknąć – że Duch Święty! A u tych wszystkich wierzących było jedno serce i jedna dusza i nikt z nich nie nazywał swoim tego, co posiadał, ale wszystko mieli wspólne [Dz 4,32]. Taka atmosfera panowała w pierwszej wspólnocie chrześcijańskiej. W jedności siła. Nikt nie ma sam tego, co mamy razem - przypomina jedna z piosenek.
Jednak już niecałe trzydzieści lat później apostoł Paweł napisał do innego zboru: A proszę was, bracia, w imieniu Pana naszego, Jezusa Chrystusa, abyście wszyscy byli jednomyślni i aby nie było między wami rozłamów, lecz abyście byli zespoleni jednością myśli i jednością zdania. Albowiem wiadomo mi o was, bracia moi, od domowników Chloi, że wynikły spory wśród was. [1Ko 1,10–11]. Zaś brat Pański, Jakub, zapytał judeochrześcijan w natchnieniu Ducha: Skądże spory i skąd walki między wami? Czy nie pochodzą one z namiętności waszych, które toczą bój w członkach waszych? [Jk 4,1].
Na czym polega prawdziwa jedność duchowa? Słowo Boże przyrównuje jedność członków Kościoła do zależności, jak zachodzi między poszczególnymi komórkami ludzkiego organizmu. Tajemnicą tej jedności jest to, że współpraca cząstek ciała jest naturalna, a nie wymuszana. Dzięki połączeniu wszystkich narządów z mózgiem, nie ma narzucania woli jednego członka, drugiemu. Warunkiem prawdziwej jedności w Kościele jest więc bezpośredni związek każdego wierzącego z Duchem Świętym.
Jeśli wierzymy w prowadzenie Ducha, to powinniśmy unikać w Kościele narzucania drugim pomysłu pierwszych. Mam nieco mieszane uczucia, gdy czytam: Mamy bardzo pilną potrzebę, by wezwanie do jakiegoś dzieła oznaczało gotowość do wspólnej pracy. Wezwanie do modlitwy musi powodować modlitwę całego Kościoła. Wezwanie do postu – post nas wszystkich. Wezwanie do wspólnej ewangelizacji – ewangelizację, jako dzieło wszystkich, itd.
W Chrystusie zyskaliśmy wolność do postępowania zgodnie z osobistym kierownictwem Ducha Świętego. Jeżeli wszyscy jednakowo jesteśmy w jednym Duchu, to razem zachwycamy się podobnymi sprawami. Jeżeli zaś tej duchowej jedności gdzieś zabraknie, to czemu miałoby być tak, że muszę się angażować w coś, do czego nie mam przekonania? Jaka to wolność, gdy 51 procent narzuca wolę 49 procent członków społeczności? To, że większość coś ustaliła i czegoś pragnie, nie oznacza przecież automatycznie, że to jest dobre i słuszne.
Nawiasem mówiąc, historia wskazuje, że prawdziwa wielkość nie chadza w tłumie. Im wyżej, tym samotniej! – głosi znane porzekadło. Noe, Mojżesz, Eliasz nie pełnili służby Bożej na mocy demokratycznych wyborów. Jan Chrzciciel, Jezus Chrystus, poszczególni apostołowie – to przykłady pełnienia woli Bożej czasem w głębokiej samotności.
Siła i aktywność drużyny niekoniecznie jest inspirowana Duchem Świętym. Weźmy dla przykładu służbę proroczą w obliczu planowanej wspólnej, żeby nie powiedzieć ekumenicznej, akcji wojsk izraelskich i judzkich. Wszyscy też prorocy tak samo prorokowali, mówiąc: Wyrusz do Ramot Gileadzkiego, a poszczęści ci się i Pan wyda je w ręce króla. A posłaniec, który poszedł aby przywołać Micheasza, rzekł do niego tak: Oto wszystkie wypowiedzi proroków są jednakowo pomyślnie dla króla; oby i twoje słowa były jak słowa każdego z nich: przepowiadaj dobrze. A Micheasz odpowiedział: Jako żyje Pan, że będę mówił tylko to, co mi powie Pan [1Kr 22,12–14].
Można rzec, że prorok Micheasz znalazł się w tarapatach, bo stanął naprzeciwko zgranej drużyny. Dostał w gębę. Trafił do więzienia. Żył o samych chlebie i wodzie. Jednym słowem został odizolowany. Ale jakoś nie martwiłbym się, gdybym miał podzielić los Micheasza. Dlaczego? Bo z Biblii wiem, że chociaż sam, ale był on po właściwej stronie.
Jeśli naprawdę Duch Święty kieruje tą czy inną drużyną kościelną, to po co kampanie wyborcze, typowanie kandydata, zakulisowe uzgodnienia? Napojeni jednym Duchem podejmiemy przecież właściwe, duchowe decyzje. Chyba, że jednak nie wszyscy są jednego ducha. Wtedy zachodzi konieczność uzgodnień politycznych i działań grupowych.
Ewenementem na skalę światową jest Kościół Powszechny, prawdziwy Kościół Jezusa Chrystusa. Panuje w nim całkowita jedność w Duchu Świętym. Poszczególne członki Kościoła, bez żadnych ludzkich układów, nie zobligowane żadną dyscypliną partyjną, przynoszą chwałę Bogu i działają wspólnie na rzecz Królestwa Bożego!
Nieważna nazwa, miejsce zamieszkania, denominacja wyznaniowa. Po prostu jeden Pan, jedna wiara, jeden chrzest; jeden Bóg i Ojciec wszystkich, który jest ponad wszystkimi, przez wszystkich i we wszystkich [Ef 4,5–6]. Takiej drużyny jestem i pragnę być cząstką.
A jaki duch panuje w środowiskach kościelnych? Oczywiste, – chciałoby się zakrzyknąć – że Duch Święty! A u tych wszystkich wierzących było jedno serce i jedna dusza i nikt z nich nie nazywał swoim tego, co posiadał, ale wszystko mieli wspólne [Dz 4,32]. Taka atmosfera panowała w pierwszej wspólnocie chrześcijańskiej. W jedności siła. Nikt nie ma sam tego, co mamy razem - przypomina jedna z piosenek.
Jednak już niecałe trzydzieści lat później apostoł Paweł napisał do innego zboru: A proszę was, bracia, w imieniu Pana naszego, Jezusa Chrystusa, abyście wszyscy byli jednomyślni i aby nie było między wami rozłamów, lecz abyście byli zespoleni jednością myśli i jednością zdania. Albowiem wiadomo mi o was, bracia moi, od domowników Chloi, że wynikły spory wśród was. [1Ko 1,10–11]. Zaś brat Pański, Jakub, zapytał judeochrześcijan w natchnieniu Ducha: Skądże spory i skąd walki między wami? Czy nie pochodzą one z namiętności waszych, które toczą bój w członkach waszych? [Jk 4,1].
Na czym polega prawdziwa jedność duchowa? Słowo Boże przyrównuje jedność członków Kościoła do zależności, jak zachodzi między poszczególnymi komórkami ludzkiego organizmu. Tajemnicą tej jedności jest to, że współpraca cząstek ciała jest naturalna, a nie wymuszana. Dzięki połączeniu wszystkich narządów z mózgiem, nie ma narzucania woli jednego członka, drugiemu. Warunkiem prawdziwej jedności w Kościele jest więc bezpośredni związek każdego wierzącego z Duchem Świętym.
Jeśli wierzymy w prowadzenie Ducha, to powinniśmy unikać w Kościele narzucania drugim pomysłu pierwszych. Mam nieco mieszane uczucia, gdy czytam: Mamy bardzo pilną potrzebę, by wezwanie do jakiegoś dzieła oznaczało gotowość do wspólnej pracy. Wezwanie do modlitwy musi powodować modlitwę całego Kościoła. Wezwanie do postu – post nas wszystkich. Wezwanie do wspólnej ewangelizacji – ewangelizację, jako dzieło wszystkich, itd.
W Chrystusie zyskaliśmy wolność do postępowania zgodnie z osobistym kierownictwem Ducha Świętego. Jeżeli wszyscy jednakowo jesteśmy w jednym Duchu, to razem zachwycamy się podobnymi sprawami. Jeżeli zaś tej duchowej jedności gdzieś zabraknie, to czemu miałoby być tak, że muszę się angażować w coś, do czego nie mam przekonania? Jaka to wolność, gdy 51 procent narzuca wolę 49 procent członków społeczności? To, że większość coś ustaliła i czegoś pragnie, nie oznacza przecież automatycznie, że to jest dobre i słuszne.
Nawiasem mówiąc, historia wskazuje, że prawdziwa wielkość nie chadza w tłumie. Im wyżej, tym samotniej! – głosi znane porzekadło. Noe, Mojżesz, Eliasz nie pełnili służby Bożej na mocy demokratycznych wyborów. Jan Chrzciciel, Jezus Chrystus, poszczególni apostołowie – to przykłady pełnienia woli Bożej czasem w głębokiej samotności.
Siła i aktywność drużyny niekoniecznie jest inspirowana Duchem Świętym. Weźmy dla przykładu służbę proroczą w obliczu planowanej wspólnej, żeby nie powiedzieć ekumenicznej, akcji wojsk izraelskich i judzkich. Wszyscy też prorocy tak samo prorokowali, mówiąc: Wyrusz do Ramot Gileadzkiego, a poszczęści ci się i Pan wyda je w ręce króla. A posłaniec, który poszedł aby przywołać Micheasza, rzekł do niego tak: Oto wszystkie wypowiedzi proroków są jednakowo pomyślnie dla króla; oby i twoje słowa były jak słowa każdego z nich: przepowiadaj dobrze. A Micheasz odpowiedział: Jako żyje Pan, że będę mówił tylko to, co mi powie Pan [1Kr 22,12–14].
Można rzec, że prorok Micheasz znalazł się w tarapatach, bo stanął naprzeciwko zgranej drużyny. Dostał w gębę. Trafił do więzienia. Żył o samych chlebie i wodzie. Jednym słowem został odizolowany. Ale jakoś nie martwiłbym się, gdybym miał podzielić los Micheasza. Dlaczego? Bo z Biblii wiem, że chociaż sam, ale był on po właściwej stronie.
Jeśli naprawdę Duch Święty kieruje tą czy inną drużyną kościelną, to po co kampanie wyborcze, typowanie kandydata, zakulisowe uzgodnienia? Napojeni jednym Duchem podejmiemy przecież właściwe, duchowe decyzje. Chyba, że jednak nie wszyscy są jednego ducha. Wtedy zachodzi konieczność uzgodnień politycznych i działań grupowych.
Ewenementem na skalę światową jest Kościół Powszechny, prawdziwy Kościół Jezusa Chrystusa. Panuje w nim całkowita jedność w Duchu Świętym. Poszczególne członki Kościoła, bez żadnych ludzkich układów, nie zobligowane żadną dyscypliną partyjną, przynoszą chwałę Bogu i działają wspólnie na rzecz Królestwa Bożego!
Nieważna nazwa, miejsce zamieszkania, denominacja wyznaniowa. Po prostu jeden Pan, jedna wiara, jeden chrzest; jeden Bóg i Ojciec wszystkich, który jest ponad wszystkimi, przez wszystkich i we wszystkich [Ef 4,5–6]. Takiej drużyny jestem i pragnę być cząstką.
05 sierpnia, 2010
Pastorzy i duchowni
Znawcy tematu zauważyli, że dziś zajmiemy się "filarem" trzecim. W szczególności zaś kilkoma zagadnieniami dotyczącymi roli, aktywności i kwalifikacji braci stojących na czele chrześcijańskiego zboru.
Starsi zboru (inaczej: biskupi, prezbiterzy) do sprawowania pieczy nad wspólnotą są powoływani przez samego Boga. Jest to niezależne od jakichkolwiek decyzji administracyjnych. Nieodwołalne są bowiem dary i powołanie Boże [Rz 11,29]. Kto jest powołany przez Boga na starszego w Kościele, widać, że jest nim, nawet jeżeli tzw. władze kościelne tego nie przypieczętują, i nie przestaje nim być, gdyby nawet jacyś ludzie odmawiali mu prawa do takiej posługi. Taki człowiek zawsze będzie wykazywał troskę o lud Boży.
Prawdziwa to mowa: Kto o biskupstwo się ubiega, pięknej pracy pragnie. Biskup zaś ma być nienaganny, mąż jednej żony, trzeźwy, umiarkowany, przyzwoity, gościnny, dobry nauczyciel, nie oddający się pijaństwu, nie zadzierzysty, lecz łagodny, nie swarliwy, nie chciwy na grosz, który by własnym domem dobrze zarządzał, dzieci trzymał w posłuszeństwie i wszelkiej uczciwości, bo jeżeli ktoś nie potrafi własnym domem zarządzać, jakże będzie mógł mieć na pieczy Kościół Boży? Nie może to być dopiero co nawrócony, gdyż mógłby wzbić się w pychę i popaść w potępienie diabelskie. A powinien też cieszyć się dobrym imieniem u tych, którzy do nas nie należą, aby nie narazić się na zarzuty i nie popaść w sidła diabelskie. Również diakoni mają być uczciwi, nie dwulicowi, nie nałogowi pijacy, nie chciwi brudnego zysku, zachowujący tajemnicę wiary wraz z czystym sumieniem. Niech oni najpierw odbędą próbę, a potem, jeśli się okaże, że są nienaganni, niech przystąpią do pełnienia służby [Tt 3,1–10].
Oto jak Biblia widzi ludzi dosłownie "doglądających" wspólnotę wierzących i kierujących działalnością zboru. W żaden sposób nie należy rozumieć tego, jako opisu osobników jakiejś wyjątkowej kasty w społeczności Kościoła, którzy powinni szukać motywacji wśród sobie podobnych, by – niczym grupa sell menagerów nakręcających się wzajemnie do wciskania ludziom określonego produktu – lepiej uprawiać poletko zborowe.
Zacznijmy od tego, że moim zdaniem dobry duszpasterz żyje nie przede wszystkim w dobrej społeczności (koinonii) z innymi pastorami, co bardziej z braćmi i siostrami ze swojej wspólnoty. Duchowny, który nie ma oparcia w ludziach, wśród których służy Bogu, pastor, który musi sobie szukać towarzystwa i zrozumienia u osób spoza zboru, najwidoczniej nie rozpoznał dobrze swego powołania.
Podobnie jak jest coś fałszywego i niepokojącego w obrazie męża i ojca, który mając kłopoty we własnej rodzinie "nadaje" na swoich bliskich i pyta kolegów, jak sobie z nimi poradzić, tak też wątpliwym wydaje się duszpasterstwo człowieka, który wewnątrzzborowe trudności wynosi poza własną wspólnotę i gdzieś na zewnątrz szuka ich rozwiązania.
Prawdą jest, że pastor powinien być człowiekiem gorliwie krzątającym się przy pracy duchowej w swoim zborze. Biblia naucza, że kto jest przełożony, niech okaże gorliwość [Rz 12,8]. Ten duszpasterski zapał wyraża się i troską o wiernych, i dbałością o rozwój osobisty. Przywódcy zboru niewątpliwie powinni stale pracować nad sobą, by doskonalić się w Panu. O to się troszcz, w tym trwaj, żeby postępy twoje były widoczne dla wszystkich. Pilnuj siebie samego i nauki, trwaj w tym, bo to czyniąc, i samego siebie zbawisz, i tych, którzy cię słuchają [1Tm 4,15–16].
W powyższym wezwaniu zawiera się również myśl o wykształceniu teologicznym. Trudno jednak w świetle Biblii zgodzić się ze stanowiskiem, żeby wykształcenie akademickie miało przesądzać o przydatności do służby Bożej.
Większość Bożych proroków posłanych swego czasu do Izraela, to ludzie prości. Nie inaczej było z apostołami. A widząc odwagę Piotra i Jana i wiedząc, że to ludzie nieuczeni i prości, dziwili się; poznali ich też, że byli z Jezusem [Dz 4,13]. Sam Jezus na własnym przykładzie pokazał, że Boże powołanie nie jest zależne od ukończenia szkoły. A przyszedłszy w swoje ojczyste strony, nauczał w synagodze ich, tak iż się bardzo zdumiewali i mówili: Skąd ma tę mądrość i te cudowne moce? Czyż nie jest to syn cieśli? Czyż matce jego nie jest na imię Maria, a braciom jego Jakub, Józef, Szymon i Juda? A siostry jego, czyż nie są wszystkie u nas? Skąd ma tedy to wszystko? [Mt 13,54–56]. I dziwili się Żydzi, i mówili: Skąd ta jego uczoność, skoro się nie uczył? [Jn 7,15].
Oczywiście, wyższe wykształcenie duchownych to dobry i pożądany element wyposażenia do służby. Chcę jednak podkreślić, że wykształcenie w rozumieniu Biblii, to nie dyplom ukończenia jakiejś uczelni. To przede wszystkim wieloletnie chodzenie pod kierownictwem Ducha Świętego, zdolność do duchowej oceny napotykanych spraw i doświadczenie w służbie Bożej.
Biorąc pod uwagę czas, powinniście być nauczycielami, tymczasem znowu potrzebujecie kogoś, kto by was nauczał pierwszych zasad nauki Bożej; staliście się takimi, iż wam potrzeba mleka, a nie pokarmu stałego. Każdy bowiem, który się karmi mlekiem, nie pojmuje jeszcze nauki o sprawiedliwości, bo jest niemowlęciem; pokarm zaś stały jest dla dorosłych, którzy przez długie używanie mają władze poznawcze wyćwiczone do rozróżniania dobrego i złego [Hbr 5,12–14].
O takim właśnie wykształceniu i jego braku, mówi Słowo Boże w 1Pt 3,15–16: A cierpliwość Pana naszego uważajcie za ratunek, jak i umiłowany brat nasz, Paweł, w mądrości, która mu jest dana, pisał do was; tak też mówi we wszystkich listach, gdzie o tym się wypowiada; są w nich pewne rzeczy niezrozumiałe, które, podobnie jak i inne pisma, ludzie niewykształceni i niezbyt umocnieni przekręcają ku swej własnej zgubie.
Mądrości i poznania niezbędnego do dobrego pełnienia służby duchowej Bóg bynajmniej nie udziela na drodze szkolnych zaliczeń i egzaminów. A jeśli komu z was brak mądrości, niech prosi Boga, który wszystkich obdarza chętnie i bez wypominania, a będzie mu dana [Jk 1,5]. Parę lat u boku dojrzałych duchowo braci w zborze przygotowuje nowego pracownika do służby znacznie lepiej, niż niejedna szkoła teologiczna.
Sam nie mam wyższego wykształcenia. Mam jednak Boże powołanie do służby, rozpoznane przez braci starszych i wykształcenie, nabyte u boku doświadczonych pastorów i nauczycieli. Czy więc przestanę być starszym, gdy któregoś dnia zostanę pozbawiony pastorskiego urzędu?
Starszych więc wśród was napominam, jako również starszy i świadek cierpień Chrystusowych oraz współuczestnik chwały, która ma się objawić: Paście trzodę Bożą, która jest między wami, nie z przymusu, lecz ochotnie, po Bożemu, nie dla brzydkiego zysku, lecz z oddaniem, nie jako panujący nad tymi, którzy są wam poruczeni, lecz jako wzór dla trzody [1Pt 5,1–3].
Kto naprawdę narodził się na nowo z Ducha Świętego i został przez Boga powołany do służby starszego w zborze, ten z miłości do Pana Jezusa i jest blisko tych, których Pan Kościoła powierzył pod jego opiekę, i gorliwie pracuje nad sobą, i ma wszystkie inne niezbędne kwalifikacje do wywiązania się ze swoich duchowych oraz życiowych powinności.
Moim zdaniem tego nie można zapewnić na drodze administracyjnych decyzji i działań. Proście więc Pana żniwa, aby wyprawił robotników na żniwo swoje [Mt 9,38]. Módlmy się o to, by sam Pan nasz Jezus Chrystus powoływał braci na przywódców zborów.
Starsi zboru (inaczej: biskupi, prezbiterzy) do sprawowania pieczy nad wspólnotą są powoływani przez samego Boga. Jest to niezależne od jakichkolwiek decyzji administracyjnych. Nieodwołalne są bowiem dary i powołanie Boże [Rz 11,29]. Kto jest powołany przez Boga na starszego w Kościele, widać, że jest nim, nawet jeżeli tzw. władze kościelne tego nie przypieczętują, i nie przestaje nim być, gdyby nawet jacyś ludzie odmawiali mu prawa do takiej posługi. Taki człowiek zawsze będzie wykazywał troskę o lud Boży.
Prawdziwa to mowa: Kto o biskupstwo się ubiega, pięknej pracy pragnie. Biskup zaś ma być nienaganny, mąż jednej żony, trzeźwy, umiarkowany, przyzwoity, gościnny, dobry nauczyciel, nie oddający się pijaństwu, nie zadzierzysty, lecz łagodny, nie swarliwy, nie chciwy na grosz, który by własnym domem dobrze zarządzał, dzieci trzymał w posłuszeństwie i wszelkiej uczciwości, bo jeżeli ktoś nie potrafi własnym domem zarządzać, jakże będzie mógł mieć na pieczy Kościół Boży? Nie może to być dopiero co nawrócony, gdyż mógłby wzbić się w pychę i popaść w potępienie diabelskie. A powinien też cieszyć się dobrym imieniem u tych, którzy do nas nie należą, aby nie narazić się na zarzuty i nie popaść w sidła diabelskie. Również diakoni mają być uczciwi, nie dwulicowi, nie nałogowi pijacy, nie chciwi brudnego zysku, zachowujący tajemnicę wiary wraz z czystym sumieniem. Niech oni najpierw odbędą próbę, a potem, jeśli się okaże, że są nienaganni, niech przystąpią do pełnienia służby [Tt 3,1–10].
Oto jak Biblia widzi ludzi dosłownie "doglądających" wspólnotę wierzących i kierujących działalnością zboru. W żaden sposób nie należy rozumieć tego, jako opisu osobników jakiejś wyjątkowej kasty w społeczności Kościoła, którzy powinni szukać motywacji wśród sobie podobnych, by – niczym grupa sell menagerów nakręcających się wzajemnie do wciskania ludziom określonego produktu – lepiej uprawiać poletko zborowe.
Zacznijmy od tego, że moim zdaniem dobry duszpasterz żyje nie przede wszystkim w dobrej społeczności (koinonii) z innymi pastorami, co bardziej z braćmi i siostrami ze swojej wspólnoty. Duchowny, który nie ma oparcia w ludziach, wśród których służy Bogu, pastor, który musi sobie szukać towarzystwa i zrozumienia u osób spoza zboru, najwidoczniej nie rozpoznał dobrze swego powołania.
Podobnie jak jest coś fałszywego i niepokojącego w obrazie męża i ojca, który mając kłopoty we własnej rodzinie "nadaje" na swoich bliskich i pyta kolegów, jak sobie z nimi poradzić, tak też wątpliwym wydaje się duszpasterstwo człowieka, który wewnątrzzborowe trudności wynosi poza własną wspólnotę i gdzieś na zewnątrz szuka ich rozwiązania.
Prawdą jest, że pastor powinien być człowiekiem gorliwie krzątającym się przy pracy duchowej w swoim zborze. Biblia naucza, że kto jest przełożony, niech okaże gorliwość [Rz 12,8]. Ten duszpasterski zapał wyraża się i troską o wiernych, i dbałością o rozwój osobisty. Przywódcy zboru niewątpliwie powinni stale pracować nad sobą, by doskonalić się w Panu. O to się troszcz, w tym trwaj, żeby postępy twoje były widoczne dla wszystkich. Pilnuj siebie samego i nauki, trwaj w tym, bo to czyniąc, i samego siebie zbawisz, i tych, którzy cię słuchają [1Tm 4,15–16].
W powyższym wezwaniu zawiera się również myśl o wykształceniu teologicznym. Trudno jednak w świetle Biblii zgodzić się ze stanowiskiem, żeby wykształcenie akademickie miało przesądzać o przydatności do służby Bożej.
Większość Bożych proroków posłanych swego czasu do Izraela, to ludzie prości. Nie inaczej było z apostołami. A widząc odwagę Piotra i Jana i wiedząc, że to ludzie nieuczeni i prości, dziwili się; poznali ich też, że byli z Jezusem [Dz 4,13]. Sam Jezus na własnym przykładzie pokazał, że Boże powołanie nie jest zależne od ukończenia szkoły. A przyszedłszy w swoje ojczyste strony, nauczał w synagodze ich, tak iż się bardzo zdumiewali i mówili: Skąd ma tę mądrość i te cudowne moce? Czyż nie jest to syn cieśli? Czyż matce jego nie jest na imię Maria, a braciom jego Jakub, Józef, Szymon i Juda? A siostry jego, czyż nie są wszystkie u nas? Skąd ma tedy to wszystko? [Mt 13,54–56]. I dziwili się Żydzi, i mówili: Skąd ta jego uczoność, skoro się nie uczył? [Jn 7,15].
Oczywiście, wyższe wykształcenie duchownych to dobry i pożądany element wyposażenia do służby. Chcę jednak podkreślić, że wykształcenie w rozumieniu Biblii, to nie dyplom ukończenia jakiejś uczelni. To przede wszystkim wieloletnie chodzenie pod kierownictwem Ducha Świętego, zdolność do duchowej oceny napotykanych spraw i doświadczenie w służbie Bożej.
Biorąc pod uwagę czas, powinniście być nauczycielami, tymczasem znowu potrzebujecie kogoś, kto by was nauczał pierwszych zasad nauki Bożej; staliście się takimi, iż wam potrzeba mleka, a nie pokarmu stałego. Każdy bowiem, który się karmi mlekiem, nie pojmuje jeszcze nauki o sprawiedliwości, bo jest niemowlęciem; pokarm zaś stały jest dla dorosłych, którzy przez długie używanie mają władze poznawcze wyćwiczone do rozróżniania dobrego i złego [Hbr 5,12–14].
O takim właśnie wykształceniu i jego braku, mówi Słowo Boże w 1Pt 3,15–16: A cierpliwość Pana naszego uważajcie za ratunek, jak i umiłowany brat nasz, Paweł, w mądrości, która mu jest dana, pisał do was; tak też mówi we wszystkich listach, gdzie o tym się wypowiada; są w nich pewne rzeczy niezrozumiałe, które, podobnie jak i inne pisma, ludzie niewykształceni i niezbyt umocnieni przekręcają ku swej własnej zgubie.
Mądrości i poznania niezbędnego do dobrego pełnienia służby duchowej Bóg bynajmniej nie udziela na drodze szkolnych zaliczeń i egzaminów. A jeśli komu z was brak mądrości, niech prosi Boga, który wszystkich obdarza chętnie i bez wypominania, a będzie mu dana [Jk 1,5]. Parę lat u boku dojrzałych duchowo braci w zborze przygotowuje nowego pracownika do służby znacznie lepiej, niż niejedna szkoła teologiczna.
Sam nie mam wyższego wykształcenia. Mam jednak Boże powołanie do służby, rozpoznane przez braci starszych i wykształcenie, nabyte u boku doświadczonych pastorów i nauczycieli. Czy więc przestanę być starszym, gdy któregoś dnia zostanę pozbawiony pastorskiego urzędu?
Starszych więc wśród was napominam, jako również starszy i świadek cierpień Chrystusowych oraz współuczestnik chwały, która ma się objawić: Paście trzodę Bożą, która jest między wami, nie z przymusu, lecz ochotnie, po Bożemu, nie dla brzydkiego zysku, lecz z oddaniem, nie jako panujący nad tymi, którzy są wam poruczeni, lecz jako wzór dla trzody [1Pt 5,1–3].
Kto naprawdę narodził się na nowo z Ducha Świętego i został przez Boga powołany do służby starszego w zborze, ten z miłości do Pana Jezusa i jest blisko tych, których Pan Kościoła powierzył pod jego opiekę, i gorliwie pracuje nad sobą, i ma wszystkie inne niezbędne kwalifikacje do wywiązania się ze swoich duchowych oraz życiowych powinności.
Moim zdaniem tego nie można zapewnić na drodze administracyjnych decyzji i działań. Proście więc Pana żniwa, aby wyprawił robotników na żniwo swoje [Mt 9,38]. Módlmy się o to, by sam Pan nasz Jezus Chrystus powoływał braci na przywódców zborów.
04 sierpnia, 2010
Rok zakładania zborów
Czy można zaplanować ile nowych owoców się tu zawiąże? |
Uważam, że byłoby naprawdę wspaniale i bardzo bym się cieszył, gdyby w Polsce w ciągu jednego roku powstało wiele nowych zborów. Osobiście miałem tę łaskę od Boga, że parę razy uczestniczyłem w procesie powstawania zboru od podstaw. Wiem jaki to trud, ale też jaka radość, gdy Pan formuje nową wspólnotę chrześcijańską.
Jednakże to, że nasz zbór nie założył w minionych latach nowego zboru, niekoniecznie wzięło się z tego, że sobie zaplanowaliśmy zastój, albo że zabrakło nam pozytywnego planu rozwoju. Prawdziwą wspólnotę chrześcijańską można utworzyć wyłącznie z tych, którzy narodzili się nie z krwi ani z cielesnej woli, ani z woli mężczyzny, lecz z Boga [Jn 1,13]. Czy takie narodziny można jednak zaplanować?
Już do Mojżesza Bóg powiedział: Zmiłuję się, nad kim się zmiłuję, a zlituję się, nad kim się zlituję. A zatem nie zależy to od woli człowieka, ani od jego zabiegów, lecz od zmiłowania Bożego. Mówi bowiem Pismo do faraona: Na to cię wzbudziłem, aby okazać moc swoją na tobie i aby rozsławiono imię moje po całej ziemi. Zaiste więc, nad kim chce, okazuje zmiłowanie, a kogo chce przywodzi do zatwardziałości [Rz 9,15–18].
Znam małżeństwa, które od kilku lat planują wydanie potomstwa. Wcześniej nie przykładali do tego wagi, a teraz bardzo się starają. Dopracowali wszystkie szczegóły, kto czym i kiedy się będzie zajmował, a dziecka jak nie było, tak wciąż nie ma. Boję się, że któregoś dnia sięgną po jakieś wątpliwe metody pozyskania potomstwa albo adoptują dziecko z obcego domu i zaczną je nazywać swoim dzidziusiem.
W świetle Biblii widzę, że powstania nowego zboru nie można zaplanować. Zastanawiam się więc, czy można ogłosić sezon na zakładanie zborów, skoro Duch Święty decyduje nawet o tym, gdzie w danym dniu ma być głoszona ewangelia? I przeszli przez frygijską i galacką krainę, ponieważ Duch Święty przeszkodził w głoszeniu Słowa Bożego w Azji. A gdy przyszli ku Mizji, chcieli pójść do Bitynii, lecz Duch Jezusa nie pozwolił im [Dz 16,6–7].
Nie czytamy na przykład, żeby w Kafarnaum, rodzinnej miejscowości Piotra i Andrzeja a zarazem bazie galilejskiej służby Jezusa, kiedykolwiek powstał zbór, chociaż to miejsce z pewnością bardzo leżało na sercu napełnionym Duchem Świętym apostołom. Pan zaś wypowiedział o tym miasteczku następujące słowa: A ty, Kafarnaum, czy aż do nieba wywyższone będziesz? Aż do piekła zostaniesz strącone, bo gdyby się w Sodomie dokonały te cuda, które się stały u ciebie, stałaby jeszcze po dzień dzisiejszy. Ale powiadam wam: Lżej będzie ziemi sodomskiej w dniu sądu aniżeli tobie [Mt 11,23–24].
Są na świecie ludzkie organizacje, które rozwijają się dzięki dobrym strategiom. O pokucie i nowym narodzeniu nawet się w nich nie wspomina. Czy Bóg ma w nich upodobanie? Każda polska miejscowość, ba, każda rodzina, aby zrodziło się w niej nowe życie, potrzebuje nawiedzenia Bożego. Co więc mamy robić? Prowadźcie wśród pogan życie nienaganne, aby ci, którzy was obmawiają jako złoczyńców, przypatrując się bliżej dobrym uczynkom, wysławiali Boga w dzień nawiedzenia [1Pt 2,12].
Trzeba nam poddawać się kierownictwu Ducha Świętego i wszędzie głosić Słowo Boże. Wszakże nie może nam w tym umknąć świadomość, że nie od naszej strategii zależy, czy w danym mieście pojawią się nowi chrześcijanie. Bo któż to jest Apollos? Albo, któż to jest Paweł? Słudzy, dzięki którym uwierzyliście, a z których każdy dokonał tyle, ile mu dał Pan. Ja zasadziłem, Apollos podlał, a wzrost dał Bóg [1Ko 3,5–6]. Tylko Bóg może pociągnąć grzesznika pod krzyż Chrystusa!
Powiem więc tak: Oby Pan Kościoła w 2011 roku powołał do życia nowe zbory! Oby zechciał w tym użyć mnie i wspólnoty, do której należę. Pragnę być, jak Izajasz, chętny i gotowy na Jego wezwanie. Potem usłyszałem głos Pana, który rzekł: Kogo poślę? I kto tam pójdzie? Tedy odpowiedziałem: Oto jestem, poślij mnie! [Iz 6,8].
03 sierpnia, 2010
Dziedzictwo Pięćdziesiątnicy
Parę miesięcy temu w najbliższych mi duchowo kręgach na nowo pojawiło się hasło: Dziedzictwo Pięćdziesiątnicy. Termin "dziedzictwo" sugeruje, że napełnienie Duchem Świętym jest naszym prawem, spuścizną po poprzednich pokoleniach chrześcijan, albo jeszcze dobitniej rzecz ujmując, jest duchową schedą wynikającą bezpośrednio z wiary w Chrystusa.
Napełnienie Duchem Świętym bez najmniejszych wątpliwości jest darem Bożym, przeznaczonym i dostępnym dla każdego chrześcijanina. Obietnica ta bowiem odnosi się do was i do dzieci waszych oraz do wszystkich, którzy są z dala, ilu ich Pan, Bóg nasz, powoła [Dz 2,39].
Każdy nowy uczeń Jezusa powinien usłyszeć o potrzebie chrztu w Duchu Świętym od starszych wierzących, ze wskazaniem duchowych korzyści, jakie stają się dostępne dla niego wraz z napełnieniem Duchem Świętym. Każdy powinien być zachęcony do modlitwy o chrzest w Duchu Świętym.
Nie można przy tym przeoczyć, że podstawowym warunkiem napełnienia Duchem jest prawdziwe upamiętanie. Upamiętajcie się i niechaj się każdy z was da ochrzcić w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych, a otrzymacie dar Ducha Świętego [Dz 2,38].
Chrzest w Duchu Świętym nie następuje z automatu, np. wraz z wodnym chrztem wiary. Lektura Dziejów Apostolskich uświadamia, że był on zawsze odrębnym przeżyciem wierzących w Jezusa, uwarunkowanym osobistym posłuszeństwem Bogu. A my jesteśmy świadkami tych rzeczy, a także Duch Święty, którego Bóg dał tym, którzy mu są posłuszni [Dz 5,32].
Nikt z ludzi nie może nas ochrzcić w Duchu Świętym. Jan powiedział: Ja was chrzczę wodą, ku upamiętaniu, ale Ten, który po mnie idzie, jest mocniejszy niż ja; jemu nie jestem godzien i sandałów nosić; On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem [Mt 3,11].
Prosząc Pana Jezusa o chrzest Duchem Świętym powinniśmy jednak wystrzegać się stereotypów wytworzonych w środowiskach charyzmatycznych. Nie one, a Słowo Boże ma nam przyświecać w tym względzie. "Robienie" atmosfery korzystnej dla działania Ducha, zakrawającej na okultystyczne praktyki wprowadzania w trans, "uczenie" mówienia w obcych językach, "przekazywanie namaszczenia" – to znane metody liderów charyzmatycznych. Miejmy to na uwadze.
Kto za bardzo chce napełnienie Duchem widzieć w formie owych charyzmatycznych manifestacji, ten może przegapić sprawy o wiele poważniejsze. Wiatr wieje, dokąd chce, i szum jego słyszysz, ale nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd idzie; tak jest z każdym, kto się narodził z Ducha [Jn 3,8]. Nie można oczekiwać, że wszyscy będą tak samo przeżywać spotkanie z Duchem Świętym. Nie można też twierdzić, że dowodem obecności Ducha jest radosna żywiołowość, śpiew na językach w trakcie nabożeństwa czy jakaś inna publiczna aktywność wierzących.
Ważne, co po przeżyciu napełnienia Duchem Świętym dzieje się dalej z osobistym życiem chrześcijanina. Owocem zaś Ducha są: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, wstrzemięźliwość [Ga 5,22–23]. To jest prawdziwe dziedzictwo Pięćdziesiątnicy. Kto takich owoców nie wydaje, niech nie mówi, że jest prowadzony przez Ducha Świętego. Zasadźcie drzewo dobre, to i owoc będzie dobry, albo zasadźcie drzewo złe, to i owoc będzie zły; albowiem z owocu poznaje się drzewo [Mt 12,33].
Istnieje taka ewentualność, że piewcy dziedzictwa Pięćdziesiątnicy mogą być podobni do dzisiejszych obrońców krzyża, którzy bronią wartości bliżej im nieznanej. Używają pięknych haseł, a stosują metody, które świadczą przeciwko nim, bo są sprzeczne z rzeczywistą ideą krzyża. Dla większości ludzi na Krakowskim Przedmieściu krzyż, jeśli coś znaczy, to raczej nie to, o co w nim naprawdę chodzi. Niechby tak nie było z nami w trosce o dziedzictwo Pięćdziesiątnicy.
I jeszcze jedno, ważne z punktu widzenia starszego w Kościele. Jeśli rzeczywiście zależy mi na pełni Ducha w moim zborze, to powinienem przede wszystkim sam trwać w upamiętaniu i uświęceniu mojego osobistego życia. Ryba jeśli się psuje, to psuje się przecież od głowy. Wierni przestają chodzić w Duchu i ulegają zeświecczeniu, bo także starsi ich zborów opuszczają drogę uświecenia i codziennego napełniania się Duchem Świętym. Chcę więc być wzorem...
Napełnienie Duchem Świętym bez najmniejszych wątpliwości jest darem Bożym, przeznaczonym i dostępnym dla każdego chrześcijanina. Obietnica ta bowiem odnosi się do was i do dzieci waszych oraz do wszystkich, którzy są z dala, ilu ich Pan, Bóg nasz, powoła [Dz 2,39].
Każdy nowy uczeń Jezusa powinien usłyszeć o potrzebie chrztu w Duchu Świętym od starszych wierzących, ze wskazaniem duchowych korzyści, jakie stają się dostępne dla niego wraz z napełnieniem Duchem Świętym. Każdy powinien być zachęcony do modlitwy o chrzest w Duchu Świętym.
Nie można przy tym przeoczyć, że podstawowym warunkiem napełnienia Duchem jest prawdziwe upamiętanie. Upamiętajcie się i niechaj się każdy z was da ochrzcić w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych, a otrzymacie dar Ducha Świętego [Dz 2,38].
Chrzest w Duchu Świętym nie następuje z automatu, np. wraz z wodnym chrztem wiary. Lektura Dziejów Apostolskich uświadamia, że był on zawsze odrębnym przeżyciem wierzących w Jezusa, uwarunkowanym osobistym posłuszeństwem Bogu. A my jesteśmy świadkami tych rzeczy, a także Duch Święty, którego Bóg dał tym, którzy mu są posłuszni [Dz 5,32].
Nikt z ludzi nie może nas ochrzcić w Duchu Świętym. Jan powiedział: Ja was chrzczę wodą, ku upamiętaniu, ale Ten, który po mnie idzie, jest mocniejszy niż ja; jemu nie jestem godzien i sandałów nosić; On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem [Mt 3,11].
Prosząc Pana Jezusa o chrzest Duchem Świętym powinniśmy jednak wystrzegać się stereotypów wytworzonych w środowiskach charyzmatycznych. Nie one, a Słowo Boże ma nam przyświecać w tym względzie. "Robienie" atmosfery korzystnej dla działania Ducha, zakrawającej na okultystyczne praktyki wprowadzania w trans, "uczenie" mówienia w obcych językach, "przekazywanie namaszczenia" – to znane metody liderów charyzmatycznych. Miejmy to na uwadze.
Kto za bardzo chce napełnienie Duchem widzieć w formie owych charyzmatycznych manifestacji, ten może przegapić sprawy o wiele poważniejsze. Wiatr wieje, dokąd chce, i szum jego słyszysz, ale nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd idzie; tak jest z każdym, kto się narodził z Ducha [Jn 3,8]. Nie można oczekiwać, że wszyscy będą tak samo przeżywać spotkanie z Duchem Świętym. Nie można też twierdzić, że dowodem obecności Ducha jest radosna żywiołowość, śpiew na językach w trakcie nabożeństwa czy jakaś inna publiczna aktywność wierzących.
Ważne, co po przeżyciu napełnienia Duchem Świętym dzieje się dalej z osobistym życiem chrześcijanina. Owocem zaś Ducha są: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, wstrzemięźliwość [Ga 5,22–23]. To jest prawdziwe dziedzictwo Pięćdziesiątnicy. Kto takich owoców nie wydaje, niech nie mówi, że jest prowadzony przez Ducha Świętego. Zasadźcie drzewo dobre, to i owoc będzie dobry, albo zasadźcie drzewo złe, to i owoc będzie zły; albowiem z owocu poznaje się drzewo [Mt 12,33].
Istnieje taka ewentualność, że piewcy dziedzictwa Pięćdziesiątnicy mogą być podobni do dzisiejszych obrońców krzyża, którzy bronią wartości bliżej im nieznanej. Używają pięknych haseł, a stosują metody, które świadczą przeciwko nim, bo są sprzeczne z rzeczywistą ideą krzyża. Dla większości ludzi na Krakowskim Przedmieściu krzyż, jeśli coś znaczy, to raczej nie to, o co w nim naprawdę chodzi. Niechby tak nie było z nami w trosce o dziedzictwo Pięćdziesiątnicy.
I jeszcze jedno, ważne z punktu widzenia starszego w Kościele. Jeśli rzeczywiście zależy mi na pełni Ducha w moim zborze, to powinienem przede wszystkim sam trwać w upamiętaniu i uświęceniu mojego osobistego życia. Ryba jeśli się psuje, to psuje się przecież od głowy. Wierni przestają chodzić w Duchu i ulegają zeświecczeniu, bo także starsi ich zborów opuszczają drogę uświecenia i codziennego napełniania się Duchem Świętym. Chcę więc być wzorem...
02 sierpnia, 2010
Odpust zupełny?
Kto dzisiaj nawiedzi swój kościół parafialny, odmówi w nim Modlitwę Pańską i Wyznanie wiary, wyspowiada się, przystąpi do Komunii i połączy się w modlitwie z papieżem w intencjach, w których on aktualnie się modli – ten uzyska odpust zupełny.
Dzień 2 sierpnia zgodnie z nauką Kościoła Rzymskokatolickiego jest dniem odpustu Porcjunkuli. Porcjunkula (łac. portiuncula – mała cząsteczka, skrawek gruntu) - to kaplica pod wezwaniem Matki Bożej Anielskiej w bezpośrednim sąsiedztwie Asyżu, którą św. Franciszek w XIII wieku otrzymał w darze od benedyktynów i odbudował własnymi rękami.
Podobno w 1216 roku Jezus objawił się zakonnikowi i obiecał odpust zupełny dla wszystkich, którzy po spowiedzi i przyjęciu Komunii świętej odwiedzą kapliczkę. Na prośbę Franciszka przywilej ten został ustanowiony przez papieża Honoriusza III, a ostatecznie zatwierdził go papież Paweł VI w 1967 roku.
W teologii katolickiej odpust oznacza darowanie przez Boga kary doczesnej za grzechy, które zostały odpuszczone co do winy. Odpust może być zupełny, jeśli jest darowaniem całej, przewidzianej przez Boga kary, lub cząstkowy – jeśli jest tej kary zmniejszeniem. Może być udzielony żywym lub zmarłym i dotyczy wyłącznie chrześcijan.
Co na to Biblia? Przeczytałem ją w całości i niegdzie podobnych rewelacji nie znalazłem. Jest w niej natomiast wyraźnie napisane, że zbawienie otrzymujemy z łaski przez wiarę, a nie dzięki pobożnym uczynkom. Albowiem łaską zbawieni jesteście przez wiarę, i to nie z was: Boży to dar; nie z uczynków, aby się kto nie chlubił [Ef 2,8–9].
W procesie zbawienia bardzo ważną rolę odgrywa oczywiście oczyszczenie z grzechów. Jednak odpuszczanie grzechów to domena wyłącznie samego Boga. Aby tego dostąpić, potrzeba zwrócić się do Niego. Ty wysłuchujesz modlitwy, do ciebie przychodzi wszelki człowiek z wyznaniem grzechów. Gdy zbytnio ciążą nam występki nasze, Ty je przebaczasz [Ps 65,3–4].
Najwidoczniej było to jasne nawet dla uczonych w Piśmie i faryzeuszy, gdyż słysząc jak Jezus grzechy odpuszczał i nie rozumiejąc, że jest On Synem Bożym, byli skonsternowani: Któż może grzechy odpuszczać, jeśli nie Bóg jedynie? {Łk 5,21].
Kontakt z Bogiem możliwy jest wyłącznie przez Jezusa Chrystusa: Albowiem jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek Chrystus Jezus [1Tm 2,5]. Nawracający się Saul otrzymał następującą instrukcję: A czemu teraz, zwlekasz? Wstań, daj się ochrzcić i obmyj grzechy swoje, wezwawszy imienia jego [Dz 22,16].
W świetle Biblii katolickie odpusty są odstępstwem od Słowa Bożego, bowiem oczyszczenia z grzechów dostępujemy wyłącznie na skutek pokornego wyznania ich Bogu w akcie osobistego nawrócenia. Jeśli wyznajemy grzechy swoje, wierny jest Bóg i sprawiedliwy i odpuści nam grzechy, i oczyści nas od wszelkiej nieprawości [1Jn 1,9].
Gdy zaś w ten sposób zwrócimy się do Boga, dostępujemy łaski odpuszczenia grzechów, bez obowiązku spełniania już jakichkolwiek czynności kościelnych. I was, którzy umarliście w grzechach i w nieobrzezanym ciele waszym, wespół z nim ożywił, odpuściwszy nam wszystkie grzechy [Kol 2,13]. Albowiem jedną ofiarą uczynił na zawsze doskonałymi tych, którzy są uświęceni [Hbr 10,14].
Dlaczego odpusty, mimo poddania ich miażdżącej krytyce biblijnej zwłaszcza w okresie Reformacji, wciąż są ogłaszane i praktykowane? Oto jest pytanie.
Dzień 2 sierpnia zgodnie z nauką Kościoła Rzymskokatolickiego jest dniem odpustu Porcjunkuli. Porcjunkula (łac. portiuncula – mała cząsteczka, skrawek gruntu) - to kaplica pod wezwaniem Matki Bożej Anielskiej w bezpośrednim sąsiedztwie Asyżu, którą św. Franciszek w XIII wieku otrzymał w darze od benedyktynów i odbudował własnymi rękami.
Podobno w 1216 roku Jezus objawił się zakonnikowi i obiecał odpust zupełny dla wszystkich, którzy po spowiedzi i przyjęciu Komunii świętej odwiedzą kapliczkę. Na prośbę Franciszka przywilej ten został ustanowiony przez papieża Honoriusza III, a ostatecznie zatwierdził go papież Paweł VI w 1967 roku.
W teologii katolickiej odpust oznacza darowanie przez Boga kary doczesnej za grzechy, które zostały odpuszczone co do winy. Odpust może być zupełny, jeśli jest darowaniem całej, przewidzianej przez Boga kary, lub cząstkowy – jeśli jest tej kary zmniejszeniem. Może być udzielony żywym lub zmarłym i dotyczy wyłącznie chrześcijan.
Co na to Biblia? Przeczytałem ją w całości i niegdzie podobnych rewelacji nie znalazłem. Jest w niej natomiast wyraźnie napisane, że zbawienie otrzymujemy z łaski przez wiarę, a nie dzięki pobożnym uczynkom. Albowiem łaską zbawieni jesteście przez wiarę, i to nie z was: Boży to dar; nie z uczynków, aby się kto nie chlubił [Ef 2,8–9].
W procesie zbawienia bardzo ważną rolę odgrywa oczywiście oczyszczenie z grzechów. Jednak odpuszczanie grzechów to domena wyłącznie samego Boga. Aby tego dostąpić, potrzeba zwrócić się do Niego. Ty wysłuchujesz modlitwy, do ciebie przychodzi wszelki człowiek z wyznaniem grzechów. Gdy zbytnio ciążą nam występki nasze, Ty je przebaczasz [Ps 65,3–4].
Najwidoczniej było to jasne nawet dla uczonych w Piśmie i faryzeuszy, gdyż słysząc jak Jezus grzechy odpuszczał i nie rozumiejąc, że jest On Synem Bożym, byli skonsternowani: Któż może grzechy odpuszczać, jeśli nie Bóg jedynie? {Łk 5,21].
Kontakt z Bogiem możliwy jest wyłącznie przez Jezusa Chrystusa: Albowiem jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek Chrystus Jezus [1Tm 2,5]. Nawracający się Saul otrzymał następującą instrukcję: A czemu teraz, zwlekasz? Wstań, daj się ochrzcić i obmyj grzechy swoje, wezwawszy imienia jego [Dz 22,16].
W świetle Biblii katolickie odpusty są odstępstwem od Słowa Bożego, bowiem oczyszczenia z grzechów dostępujemy wyłącznie na skutek pokornego wyznania ich Bogu w akcie osobistego nawrócenia. Jeśli wyznajemy grzechy swoje, wierny jest Bóg i sprawiedliwy i odpuści nam grzechy, i oczyści nas od wszelkiej nieprawości [1Jn 1,9].
Gdy zaś w ten sposób zwrócimy się do Boga, dostępujemy łaski odpuszczenia grzechów, bez obowiązku spełniania już jakichkolwiek czynności kościelnych. I was, którzy umarliście w grzechach i w nieobrzezanym ciele waszym, wespół z nim ożywił, odpuściwszy nam wszystkie grzechy [Kol 2,13]. Albowiem jedną ofiarą uczynił na zawsze doskonałymi tych, którzy są uświęceni [Hbr 10,14].
Dlaczego odpusty, mimo poddania ich miażdżącej krytyce biblijnej zwłaszcza w okresie Reformacji, wciąż są ogłaszane i praktykowane? Oto jest pytanie.
01 sierpnia, 2010
Czy to dla nas możliwe?
Czasem zdarza się nam niespodziewanie stanąć oko w oko z zadaniem, które na pierwszy rzut oka absolutnie nas przerasta. Coś się wydarzyło, zapadła jakaś decyzja, nagle zmieniły się okoliczności – i trzeba nam osobiście zamierzyć się z wyzwaniem: Angażować się, czy nie? Podejmować się wykonywania niemożliwego zadania, czy raczej trzymać się od niego z daleka?
Z takimi myślami 66 lat temu bili się Warszawiacy, gdy w okupowanej stolicy ogłoszono godzinę "W". Przed podobnym dylematem tydzień temu stanęła wspólnota Centrum Chrześcijańskie NOWE ŻYCIE w Gdańsku, gdy nagle zmarł mąż od dwunastu lat nie wstającej z łóżka kobiety, zostawiając ją zupełnie samą i całkowicie bezradną na świecie.
Gdyby w takich chwilach kierować się racjonalnym myśleniem, gdyby słuchać ludzkich rad, gdyby siadać i kalkulować, to bardzo szybko stałoby się jasne, że zadanie absolutnie jest ponad nasze siły. Każdy ma przecież swoje życie; obowiązki, zwyczaje i zamiłowania. O, gdyby chodziło tu o jakąś kilkudniową akcję albo była szansa na jakiś wymierny zysk, to może i warto byłoby się poświęcić, ale oddawać życie tak po prostu, dla samej idei..?
Przypomina mi się atmosfera panująca w poszczególnych plemionach Izraela za czasów zbrojnego zrywu w okresie sędziów: Ocknij się, ocknij się, Deboro, Ocknij się, ocknij się, zanuć pieśń! Powstań, Baraku, i poprowadź w niewolę tych, którzy ciebie w niewolę prowadzili, synu Abinoama. Wtedy zstąpiła resztka, wraz z zacnymi zbrojny lud; Panie, zstąp do mnie wśród bohaterów. Z Efraima zstąpili w dolinę, idąc za tobą, Beniaminie, z twoimi rodakami. Z Machiru zstąpili wodzowie a z Zebulona trzymający buławę. I książęta z Issachara byli z Deborą, a jak Issachar, tak i Barak, w dolinę poniosły go jego nogi; lecz w oddziałach Rubena były długie rozważania: Dlaczego siedziałeś bezczynnie między dwiema owczarniami? By słuchać fujarek przy trzodach? W oddziałach Rubena były długie rozważania... [Sdz 5,12–16].
Rubenici przez swoje długie rozważania nie wpisali się dobrze w historię swojego narodu. Warszawiacy zrywając się do nierównej walki z okupantem na zawsze zostaną chlubą naszego narodu. A my? Jak się zachowujemy stając oko w oko z nagłym i zdaje się niemożliwym do wykonania zadaniem?
Racjonalizm, konformizm i tchórzostwo ścierają się w nas z marzeniem o heroizmie i duchowej wielkości. Przestrzegam przed długim kalkulowaniem. Trzeba nam więcej zaufania do Boga, bo u Boga żadna rzecz nie jest niemożliwa [Łk 1,37].
Od ubiegłej niedzieli w obliczu tego nowego wyzwania wiem, co chcę i co powinienem robić. Jakże jestem szczęśliwy, że otaczają mnie podobni "powstańcy"...
Z takimi myślami 66 lat temu bili się Warszawiacy, gdy w okupowanej stolicy ogłoszono godzinę "W". Przed podobnym dylematem tydzień temu stanęła wspólnota Centrum Chrześcijańskie NOWE ŻYCIE w Gdańsku, gdy nagle zmarł mąż od dwunastu lat nie wstającej z łóżka kobiety, zostawiając ją zupełnie samą i całkowicie bezradną na świecie.
Gdyby w takich chwilach kierować się racjonalnym myśleniem, gdyby słuchać ludzkich rad, gdyby siadać i kalkulować, to bardzo szybko stałoby się jasne, że zadanie absolutnie jest ponad nasze siły. Każdy ma przecież swoje życie; obowiązki, zwyczaje i zamiłowania. O, gdyby chodziło tu o jakąś kilkudniową akcję albo była szansa na jakiś wymierny zysk, to może i warto byłoby się poświęcić, ale oddawać życie tak po prostu, dla samej idei..?
Przypomina mi się atmosfera panująca w poszczególnych plemionach Izraela za czasów zbrojnego zrywu w okresie sędziów: Ocknij się, ocknij się, Deboro, Ocknij się, ocknij się, zanuć pieśń! Powstań, Baraku, i poprowadź w niewolę tych, którzy ciebie w niewolę prowadzili, synu Abinoama. Wtedy zstąpiła resztka, wraz z zacnymi zbrojny lud; Panie, zstąp do mnie wśród bohaterów. Z Efraima zstąpili w dolinę, idąc za tobą, Beniaminie, z twoimi rodakami. Z Machiru zstąpili wodzowie a z Zebulona trzymający buławę. I książęta z Issachara byli z Deborą, a jak Issachar, tak i Barak, w dolinę poniosły go jego nogi; lecz w oddziałach Rubena były długie rozważania: Dlaczego siedziałeś bezczynnie między dwiema owczarniami? By słuchać fujarek przy trzodach? W oddziałach Rubena były długie rozważania... [Sdz 5,12–16].
Rubenici przez swoje długie rozważania nie wpisali się dobrze w historię swojego narodu. Warszawiacy zrywając się do nierównej walki z okupantem na zawsze zostaną chlubą naszego narodu. A my? Jak się zachowujemy stając oko w oko z nagłym i zdaje się niemożliwym do wykonania zadaniem?
Racjonalizm, konformizm i tchórzostwo ścierają się w nas z marzeniem o heroizmie i duchowej wielkości. Przestrzegam przed długim kalkulowaniem. Trzeba nam więcej zaufania do Boga, bo u Boga żadna rzecz nie jest niemożliwa [Łk 1,37].
Od ubiegłej niedzieli w obliczu tego nowego wyzwania wiem, co chcę i co powinienem robić. Jakże jestem szczęśliwy, że otaczają mnie podobni "powstańcy"...
Subskrybuj:
Posty (Atom)