Sto pięćdziesiąt lat temu, 30 czerwca 1859 roku francuski linoskoczek, Charles Blondin dokonał wyczynu, poprzez który zasłynął na całym świecie. Otóż przeszedł on po linie rozciągniętej nad wodospadem Niagara. Mało tego, ażeby podnieść stopień trudności swego wyczynu, szukał śmiałków, którzy w czasie kolejnych przejść zgodziliby się siedzieć mu na ramionach.
Wszyscy oczywiście bez najmniejszych wątpliwości przyznawali, że Blondin potrafi przejść po linie rozpiętej nad wodospadem. Wierzyli też, że jest on zdolny przenieść na drugą stronę człowieka siedzącego mu ma ramionach. Gdy jednak komuś wyrażającemu wiarę w umiejętności linoskoczka, proponował on osobisty udział w tym przedsięwzięciu, wówczas człowiek ten natychmiast tracił entuzjazm dla takiego pomysłu i znikał gdzieś w tłumie.
To zdarzenie stało się ulubioną ilustracją ewangelisty Billy Grahama, służącą do obrazowania, czym jest osobiste zaufanie do Boga. Łatwo przychodzi nam wyznawać wiarę w Boga w okolicznościach, które nas bezpośrednio nie dotyczą. Łatwo jest innych zachęcać, by w obliczu piętrzących się trudności koniecznie ufali Bogu. Robimy to jednak często nieświadomi własnego niedowiarstwa. Prawda o naszym zaufaniu do Boga objawia się dopiero wówczas, gdy naszej osobistej wierze zostanie rzucone jakieś wyzwanie, gdy nas samych zaczyna oplatać pajęczyna niewiary. Jak wówczas się zachowamy? Złożymy swą ufność w Panu, czy też gorączkowo zaczniemy szukać oparcia w ludziach i ogólnie stosowanych rozwiązaniach?
Miejcie wiarę w Boga – wzywa nas Słowo Boże. Bóg ma upodobanie w tym, gdy Mu wierzymy, gdy na Jego słowie opieramy się, jak na jakimś solidnym fundamencie, gdy wyznajemy – Słowo Twoje jest prawdą! Niedowiarstwo zasmuca Boga. Bez wiary zaś nie można podobać się Bogu; kto bowiem przystępuje do Boga, musi uwierzyć, że On istnieje i że nagradza tych, którzy go szukają [Hbr 11,6].
Niech ten wspomniany dziś wyczyn francuskiego linoskoczka wzbudzi w nas konieczną zadumę nad stanem naszej osobistej wiary. Czy wiara w Boga wywiera rzeczywisty wpływ na nasze postępowanie? Ile z naszych dzisiejszych słów i czynów wzięło się z wiary, a ile wynikło z niedowierzania Bogu? W świetle Biblii są to bardzo ważne pytania, albowiem cokolwiek nie jest z wiary, grzechem jest [Rz 14,23].
Stara historyjka z tym Blondinem, a jakoś mnie dziś osobiście dotknęła... A Ciebie?
Aktualne tematy, wydarzenia, zjawiska, święta, rocznice i trendy społeczne z biblijnej perspektywy
30 czerwca, 2009
29 czerwca, 2009
Dlaczego taki niewyraźny?
Jakie pomysły przychodzą ci do głowy na widok fotografii nielubianej przez ciebie osoby? Są tacy, którzy w jakiś sposób starają się ją popsuć. Coś domalować albo zamazać. Przynajmniej częściowo ją wykrzywić. Nie mogą znieść dobrego obrazu kogoś, kogo nie lubią.
Człowiek jest artystycznym dziełem Boga. Jest wyjątkowym dziełem, bo został tak pomyślany, aby odzwierciedlał Artystę, który go stworzył. Czy tak wyrazisty obraz można zniekształcić? Szatan trudzi się przy tym od chwili, gdy stał się Bożym przeciwnikiem. Próbuje człowieka albo zredukować do istoty o odruchach zwierzęcych, albo też wyprowadzić go na manowce filozofii i chorych ambicji. Wszystko robi, aby ten obraz stał się niewyraźny.
Oto najnowszy ze znanych mi przykładów. Jak świat światem, Słowo Boże informuje: I stworzył Bóg człowieka na obraz swój. Na obraz Boga stworzył go. Jako mężczyznę i niewiastę stworzył ich [1Mo 1,27]. Ja zaś czytałem dziś o pomyśle pewnego szwedzkiego małżeństwa, które postanowiło wychowywać dziecko bez ujawniania jego płci. Na każdym kroku starają się o to, aby ich 2,5 letni Pop wyrastał(a) bez określonej tożsamości płciowej. Na przemian ubierają chłopięce i dziewczęce ubranka i często zmieniają mu fryzurę. – Okrucieństwem jest wprowadzenie na ten świat dziecka z niebieskim bądź różowym stemplem na czole – twierdzi jego matka. Chcą, aby ich dziecko dorastało jako osoba bardziej wolna i uniknęło wciśnięcia w określone ramy płciowości, która ich zdaniem jest jedynie wytworem społecznym.
O dziwo, rodzice tak wychowywanego dziecka znajdują wsparcie wśród przyjaciół i ze strony szwedzkiego społeczeństwa. Kristina Henkel, tzw. konsultantka do spraw równości płci, widzi w tym pozytywny eksperyment. „Można mówić tutaj o nie-stereotypowej płciowości, gdyż dziewczynka może robić to samo, co chłopiec, a chłopiec może robić to samo, co dziewczynka” – stwierdza Henkel. „Wydaje mi się, że ten eksperyment uczyni z tych dzieci silniejsze jednostki” – konkluduje Henkel.
Inną oznaką zamazywania Bożego obrazu w nas – jest tendencja, którą aktualnie obserwuję w środowisku chrześcijańskim. Jak wiadomo, Pismo Święte pochwala w nas bojaźń Bożą, a piętnuje i karci bezbożność. Słudzy Słowa Bożego w rzeczy samej nie mają alternatywy dla wyrazistości tego stanowiska. Obraz jest oczywisty: Albo stajemy się podobni do Jezusa i mamy pochwałę Ojca, albo upodobniamy się do świata i spotykamy się z naganą. Zaklinam cię tedy przed Bogiem i Chrystusem Jezusem, który będzie sądził żywych i umarłych, na objawienie i Królestwo jego; Głoś Słowo, bądź w pogotowiu w każdy czas, dogodny czy niedogodny, karć, grom, napominaj z wszelką cierpliwością i pouczaniem. Albowiem przyjdzie czas, że zdrowej nauki nie ścierpią, ale według swoich upodobań nazbierają sobie nauczycieli, żądni tego, co ucho łechce, i odwrócą ucho od prawdy, a zwrócą się ku baśniom [2Tm 4,1–4].
Jakiś czas temu jeden z wpływowych przywódców chrześcijańskich powiedział mi, że będzie popierał i promował wyłącznie takich kaznodziejów, którzy unikają krytyki, a mają przesłanie pozytywne, bez żadnych zadrażnień. Zastanowiło mnie to na tyle, że pod kątem owego oświadczenia przeczytałem sobie całe Dzieje Apostolskie. Słudzy Słowa z tamtego okresu nie mieli wyłącznie pozytywnego przesłania. Piętnowali grzech! Wniosek nasuwa się sam: Komuś bardzo zależy na tym, aby zamazać dziś wyrazistość poselstwa Ewangelii.
Zdaje się, że diabeł osiągnął swój cel. Zamazał obraz Boga w człowieku. Lecz Bóg nie zrezygnował. Syn Boży na to się objawił, aby zniweczyć dzieła diabelskie [1Jn 3,8]. Bóg postanowił odtworzyć swój obraz w nas poprzez posłanie Syna swego, Jezusa Chrystusa i wezwanie wybranych do upodobnienia się do Niego. Bo tych, których przedtem znał, przeznaczył właśnie, aby się stali podobni do obrazu Syna jego [Rz 8,29]. Ludzie noszący na sobie obraz Syna Bożego nie przemilczają tego, czego On nie przemilczał, ale też nie otwierają ust w okolicznościach, w których Pan tego nie robił.
Póki co, sporo nam jeszcze do tego obrazu brakuje, lecz wiemy, że któregoś dnia staniemy się wyraźnie do Niego podobni!
Człowiek jest artystycznym dziełem Boga. Jest wyjątkowym dziełem, bo został tak pomyślany, aby odzwierciedlał Artystę, który go stworzył. Czy tak wyrazisty obraz można zniekształcić? Szatan trudzi się przy tym od chwili, gdy stał się Bożym przeciwnikiem. Próbuje człowieka albo zredukować do istoty o odruchach zwierzęcych, albo też wyprowadzić go na manowce filozofii i chorych ambicji. Wszystko robi, aby ten obraz stał się niewyraźny.
Oto najnowszy ze znanych mi przykładów. Jak świat światem, Słowo Boże informuje: I stworzył Bóg człowieka na obraz swój. Na obraz Boga stworzył go. Jako mężczyznę i niewiastę stworzył ich [1Mo 1,27]. Ja zaś czytałem dziś o pomyśle pewnego szwedzkiego małżeństwa, które postanowiło wychowywać dziecko bez ujawniania jego płci. Na każdym kroku starają się o to, aby ich 2,5 letni Pop wyrastał(a) bez określonej tożsamości płciowej. Na przemian ubierają chłopięce i dziewczęce ubranka i często zmieniają mu fryzurę. – Okrucieństwem jest wprowadzenie na ten świat dziecka z niebieskim bądź różowym stemplem na czole – twierdzi jego matka. Chcą, aby ich dziecko dorastało jako osoba bardziej wolna i uniknęło wciśnięcia w określone ramy płciowości, która ich zdaniem jest jedynie wytworem społecznym.
O dziwo, rodzice tak wychowywanego dziecka znajdują wsparcie wśród przyjaciół i ze strony szwedzkiego społeczeństwa. Kristina Henkel, tzw. konsultantka do spraw równości płci, widzi w tym pozytywny eksperyment. „Można mówić tutaj o nie-stereotypowej płciowości, gdyż dziewczynka może robić to samo, co chłopiec, a chłopiec może robić to samo, co dziewczynka” – stwierdza Henkel. „Wydaje mi się, że ten eksperyment uczyni z tych dzieci silniejsze jednostki” – konkluduje Henkel.
Inną oznaką zamazywania Bożego obrazu w nas – jest tendencja, którą aktualnie obserwuję w środowisku chrześcijańskim. Jak wiadomo, Pismo Święte pochwala w nas bojaźń Bożą, a piętnuje i karci bezbożność. Słudzy Słowa Bożego w rzeczy samej nie mają alternatywy dla wyrazistości tego stanowiska. Obraz jest oczywisty: Albo stajemy się podobni do Jezusa i mamy pochwałę Ojca, albo upodobniamy się do świata i spotykamy się z naganą. Zaklinam cię tedy przed Bogiem i Chrystusem Jezusem, który będzie sądził żywych i umarłych, na objawienie i Królestwo jego; Głoś Słowo, bądź w pogotowiu w każdy czas, dogodny czy niedogodny, karć, grom, napominaj z wszelką cierpliwością i pouczaniem. Albowiem przyjdzie czas, że zdrowej nauki nie ścierpią, ale według swoich upodobań nazbierają sobie nauczycieli, żądni tego, co ucho łechce, i odwrócą ucho od prawdy, a zwrócą się ku baśniom [2Tm 4,1–4].
Jakiś czas temu jeden z wpływowych przywódców chrześcijańskich powiedział mi, że będzie popierał i promował wyłącznie takich kaznodziejów, którzy unikają krytyki, a mają przesłanie pozytywne, bez żadnych zadrażnień. Zastanowiło mnie to na tyle, że pod kątem owego oświadczenia przeczytałem sobie całe Dzieje Apostolskie. Słudzy Słowa z tamtego okresu nie mieli wyłącznie pozytywnego przesłania. Piętnowali grzech! Wniosek nasuwa się sam: Komuś bardzo zależy na tym, aby zamazać dziś wyrazistość poselstwa Ewangelii.
Zdaje się, że diabeł osiągnął swój cel. Zamazał obraz Boga w człowieku. Lecz Bóg nie zrezygnował. Syn Boży na to się objawił, aby zniweczyć dzieła diabelskie [1Jn 3,8]. Bóg postanowił odtworzyć swój obraz w nas poprzez posłanie Syna swego, Jezusa Chrystusa i wezwanie wybranych do upodobnienia się do Niego. Bo tych, których przedtem znał, przeznaczył właśnie, aby się stali podobni do obrazu Syna jego [Rz 8,29]. Ludzie noszący na sobie obraz Syna Bożego nie przemilczają tego, czego On nie przemilczał, ale też nie otwierają ust w okolicznościach, w których Pan tego nie robił.
Póki co, sporo nam jeszcze do tego obrazu brakuje, lecz wiemy, że któregoś dnia staniemy się wyraźnie do Niego podobni!
26 czerwca, 2009
Obydwaj mieli możliwość!
Właśnie się dowiedziałem o śmierci króla popu – Michaela Jacksona. Niemal jednocześnie przeczytałem, że trzydzieści dwa lata temu inna gwiazda, król rocknrolla – Elvis Presley - dał 26 czerwca swój ostatni koncert i niecałe dwa miesiące później także odszedł na zawsze. Jackson zmarł w wieku 50 lat, Presley w chwili śmierci miał zaledwie 42 lata.
Jednak to nie młody wiek w chwili śmierci ani też to, że obydwaj zostali okrzyknięci królami swoich stylów muzycznych zajął dziś moje myśli. Chodzi mi po głowie związek ich religijności z okresu dzieciństwa z późniejszym życiem i jego końcem. Elvis Presley wyrósł w rodzinie zielonoświątkowców, zaś Michael Jackson wychowany został przez matkę, która należała do świadków Jehowy. W dzieciństwie i jeden, i drugi, zetknęli się z Biblią i mieli możliwość pójścia wytyczoną przez nią drogą życia. Niestety, poszli drogą szeroką, wykorzystując dane im przez Boga talenty, by zdobywając popularność i pieniądze zaspokajać swoje zachcianki i ambicje.
Zastanawiam się, co mają dziś z tego, że przeszli do historii jako królowie muzyki? Jakie to ma znaczenie, że setki tysięcy ludzi uczestniczyło w pogrzebie Presleya i pewno nie mniej weźmie udział w pożegnaniu Jacksona?
Byłoby o niebo (i to dosłownie o niebo!) lepiej, gdyby na końcu ziemskiej drogi zostali powitani przez Pana Jezusa, jedynego Zbawiciela i Dawcę żywota wiecznego! Albowiem cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, a na duszy swej szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za duszę swoją? [Mt 16,26]. Dopóki żyli, mieli możliwość upamiętania się i powrotu do Boga. Teraz wszystko jest już przesądzone na wieki. Ich talent i popularność w świecie w najmniejszym stopniu im nie pomoże na sądzie ostatecznym. Tylko osobista wiara w Syna Bożego i życie w posłuszeństwie ewangelii zmienia status człowieka z potępionego na zbawionego.
Tak więc ośmielam się zaapelować do wszystkich, których Bóg obdarzył jakimś talentem: Nawróćcie się całym sercem do Pana Jezusa i używajcie swoich uzdolnień w celu rozsławiania imienia Jezusa! Niech wasz talent służy chwale Bożej! To najprawdopodobniej sprawi, że w tym świecie zostaniecie zepchnięci na bok lub zupelnie odrzuceni, ale za to czekać was będzie wieczna chwała w niebie!
Prosze też, nie odkładajcie tego na potem. Kto nam zagwarantował, że choćby jutro jeszcze będziemy żyli mając zdolność do naprawienia swoich dróg przed Bogiem? Można niestety popaść w stan zatwardziałości serca. Słyszałem, że Presley pod koniec życia poszedł do swojego zboru z okresu młodości i miał różne pretensje, że wierzący go nie napominali i tak łatwo pozwolili mu odejść w świat. Dlatego wszystkich, których znam, w porę wzywam: Przeto upamiętajcie i nawróćcie się, aby były zgładzone grzechy wasze [Dz 3,19].
I Elvis Presley, i Michael Jackson, chociaż wydaje się, że pamięć o nich będzie trwać wiecznie, wraz końcem tego porządku rzeczy zostaną na zawsze zapomniani, zaś sprawiedliwy nigdy nie będzie zapomniany [Ps 112,6].
Jednak to nie młody wiek w chwili śmierci ani też to, że obydwaj zostali okrzyknięci królami swoich stylów muzycznych zajął dziś moje myśli. Chodzi mi po głowie związek ich religijności z okresu dzieciństwa z późniejszym życiem i jego końcem. Elvis Presley wyrósł w rodzinie zielonoświątkowców, zaś Michael Jackson wychowany został przez matkę, która należała do świadków Jehowy. W dzieciństwie i jeden, i drugi, zetknęli się z Biblią i mieli możliwość pójścia wytyczoną przez nią drogą życia. Niestety, poszli drogą szeroką, wykorzystując dane im przez Boga talenty, by zdobywając popularność i pieniądze zaspokajać swoje zachcianki i ambicje.
Zastanawiam się, co mają dziś z tego, że przeszli do historii jako królowie muzyki? Jakie to ma znaczenie, że setki tysięcy ludzi uczestniczyło w pogrzebie Presleya i pewno nie mniej weźmie udział w pożegnaniu Jacksona?
Byłoby o niebo (i to dosłownie o niebo!) lepiej, gdyby na końcu ziemskiej drogi zostali powitani przez Pana Jezusa, jedynego Zbawiciela i Dawcę żywota wiecznego! Albowiem cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, a na duszy swej szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za duszę swoją? [Mt 16,26]. Dopóki żyli, mieli możliwość upamiętania się i powrotu do Boga. Teraz wszystko jest już przesądzone na wieki. Ich talent i popularność w świecie w najmniejszym stopniu im nie pomoże na sądzie ostatecznym. Tylko osobista wiara w Syna Bożego i życie w posłuszeństwie ewangelii zmienia status człowieka z potępionego na zbawionego.
Tak więc ośmielam się zaapelować do wszystkich, których Bóg obdarzył jakimś talentem: Nawróćcie się całym sercem do Pana Jezusa i używajcie swoich uzdolnień w celu rozsławiania imienia Jezusa! Niech wasz talent służy chwale Bożej! To najprawdopodobniej sprawi, że w tym świecie zostaniecie zepchnięci na bok lub zupelnie odrzuceni, ale za to czekać was będzie wieczna chwała w niebie!
Prosze też, nie odkładajcie tego na potem. Kto nam zagwarantował, że choćby jutro jeszcze będziemy żyli mając zdolność do naprawienia swoich dróg przed Bogiem? Można niestety popaść w stan zatwardziałości serca. Słyszałem, że Presley pod koniec życia poszedł do swojego zboru z okresu młodości i miał różne pretensje, że wierzący go nie napominali i tak łatwo pozwolili mu odejść w świat. Dlatego wszystkich, których znam, w porę wzywam: Przeto upamiętajcie i nawróćcie się, aby były zgładzone grzechy wasze [Dz 3,19].
I Elvis Presley, i Michael Jackson, chociaż wydaje się, że pamięć o nich będzie trwać wiecznie, wraz końcem tego porządku rzeczy zostaną na zawsze zapomniani, zaś sprawiedliwy nigdy nie będzie zapomniany [Ps 112,6].
Pomoc dla autorów i ofiar tortur
26 czerwca jest Międzynarodowym Dniem Pomocy Ofiarom Tortur. Obchody tego Dnia mają na celu wspieranie działań na rzecz wyeliminowania tortur i skutecznej realizacji postanowień Konwencji w Sprawie Zakazu Stosowania Tortur oraz Innego Okrutnego, Nieludzkiego lub Poniżającego Traktowania albo Karania, która weszła w życie 26 czerwca 1987 roku.
Wymuszanie na drugim człowieku określonych zeznań lub zachowań jest oczywistym pogwałceniem jego godności i wolności osobistej. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że to, co wielce postępowa ONZ wprowadziła poprzez konwencję obowiązującą od 22 lat, w świetle Biblii było i jest oczywiste od zawsze. Pytali go też żołnierze, mówiąc: A my co mamy czynić? I rzekł im: Na nikim nic nie wymuszajcie ani nie oskarżajcie fałszywie dla zysku, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie [Łk 3,14].
Żaden prawdziwy chrześcijanin nie wymusza na swoim bliźnim niczego, co miałoby mu zrobić przykrość. Zaczyna się to już od relacji w rodzinie, gdzie mężowie nie mogą być przykrymi dla żon, a ojcom nie wolno rozgoryczać swoich dzieci [Kol 3,18]. W praktycznym życiu prawdziwych chrześcijan, co najwyżej możemy się spotkać z następującym wymuszeniem: A gdy została ochrzczona, także i dom jej, prosiła, mówiąc: Skoroście mnie uznali za wierną Panu, wstąpcie do domu mego i zamieszkajcie. I wymogła to na nas [Dz 16,15]. Niechby tego rodzaju ‘wymuszenia’ nigdy nie przestawały się nam przytrafiać :)
Kto naśladuje Jezusa, ten nie wyrządza krzywdy drugiemu człowiekowi, aby coś na nim wymusić! Jeżeli nawet nasz bliźni robi coś złego, cierpliwie napominamy go z łagodnością i czekamy na jego dobrowolną decyzję i zmianę. A sługa Pański nie powinien wdawać się w spory, lecz powinien być uprzejmy dla wszystkich, zdolny do nauczania, cierpliwie znoszący przeciwności, napominający z łagodnością krnąbrnych, w nadziei, że Bóg przywiedzie ich kiedyś do upamiętania i do poznania prawdy i że wyzwolą się z sideł diabła, który ich zmusza do pełnienia swojej woli [2Tm 2,24–26].
Kto zmusza innych do pełnienia swojej woli? Torturowanie bliźniego, aby coś na nim wymusić – to domena diabła. Takie metody stosują tylko jego słudzy. Ludzie Boży nigdy się nie uciekali do czegoś takiego. W świetle nauki apostolskiej żaden wyrok Inkwizycji nie może być nazwany chrześcijańskim, żaden jej stos nie został zapalony dlatego, że taka była wola Boża.
Jak to więc jest, że w wielu tzw. chrześcijańskich krajach wciąż stosuje się tortury? Co można zrobić, aby przekonać ludzi do zaniechania takich praktyk? W świetle Biblii jest do tego tylko jedna droga: Nowe narodzenie z Ducha Świętego. Człowiek zrodzony z Boga otrzymuje naturę Tego, który jest miłością, a miłość bliźniemu złego nie wyrządza [Rz 13,10].
A jak można pomóc ofiarom tortur, ludziom głęboko skaleczonym pod względem psychicznym, pełnym negatywnych emocji w stosunku do swoich oprawców? Biblia wskazuje skuteczny i oczyszczający sposób: Nowe narodzenie z Ducha Świętego. Człowiek zrodzony z Boga w pełni przebacza swoim winowajcom i otrzymuje nawet zdolność miłowania nieprzyjaciół.
Wymuszanie na drugim człowieku określonych zeznań lub zachowań jest oczywistym pogwałceniem jego godności i wolności osobistej. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że to, co wielce postępowa ONZ wprowadziła poprzez konwencję obowiązującą od 22 lat, w świetle Biblii było i jest oczywiste od zawsze. Pytali go też żołnierze, mówiąc: A my co mamy czynić? I rzekł im: Na nikim nic nie wymuszajcie ani nie oskarżajcie fałszywie dla zysku, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie [Łk 3,14].
Żaden prawdziwy chrześcijanin nie wymusza na swoim bliźnim niczego, co miałoby mu zrobić przykrość. Zaczyna się to już od relacji w rodzinie, gdzie mężowie nie mogą być przykrymi dla żon, a ojcom nie wolno rozgoryczać swoich dzieci [Kol 3,18]. W praktycznym życiu prawdziwych chrześcijan, co najwyżej możemy się spotkać z następującym wymuszeniem: A gdy została ochrzczona, także i dom jej, prosiła, mówiąc: Skoroście mnie uznali za wierną Panu, wstąpcie do domu mego i zamieszkajcie. I wymogła to na nas [Dz 16,15]. Niechby tego rodzaju ‘wymuszenia’ nigdy nie przestawały się nam przytrafiać :)
Kto naśladuje Jezusa, ten nie wyrządza krzywdy drugiemu człowiekowi, aby coś na nim wymusić! Jeżeli nawet nasz bliźni robi coś złego, cierpliwie napominamy go z łagodnością i czekamy na jego dobrowolną decyzję i zmianę. A sługa Pański nie powinien wdawać się w spory, lecz powinien być uprzejmy dla wszystkich, zdolny do nauczania, cierpliwie znoszący przeciwności, napominający z łagodnością krnąbrnych, w nadziei, że Bóg przywiedzie ich kiedyś do upamiętania i do poznania prawdy i że wyzwolą się z sideł diabła, który ich zmusza do pełnienia swojej woli [2Tm 2,24–26].
Kto zmusza innych do pełnienia swojej woli? Torturowanie bliźniego, aby coś na nim wymusić – to domena diabła. Takie metody stosują tylko jego słudzy. Ludzie Boży nigdy się nie uciekali do czegoś takiego. W świetle nauki apostolskiej żaden wyrok Inkwizycji nie może być nazwany chrześcijańskim, żaden jej stos nie został zapalony dlatego, że taka była wola Boża.
Jak to więc jest, że w wielu tzw. chrześcijańskich krajach wciąż stosuje się tortury? Co można zrobić, aby przekonać ludzi do zaniechania takich praktyk? W świetle Biblii jest do tego tylko jedna droga: Nowe narodzenie z Ducha Świętego. Człowiek zrodzony z Boga otrzymuje naturę Tego, który jest miłością, a miłość bliźniemu złego nie wyrządza [Rz 13,10].
A jak można pomóc ofiarom tortur, ludziom głęboko skaleczonym pod względem psychicznym, pełnym negatywnych emocji w stosunku do swoich oprawców? Biblia wskazuje skuteczny i oczyszczający sposób: Nowe narodzenie z Ducha Świętego. Człowiek zrodzony z Boga w pełni przebacza swoim winowajcom i otrzymuje nawet zdolność miłowania nieprzyjaciół.
25 czerwca, 2009
Jak pszczoły do miodu
Zazwyczaj, z powodu natłoku obowiązków szkolnych i zawodowych, użalamy się na niedosyt kontaktów braterskich i siostrzanych oraz brak czasu na zaangażowanie się w działalność naszego kościoła w ciągu roku. Podświadomie oczekujemy na zakończenie roku szkolnego i urlop, tłumacząc sobie, że wtedy będziemy mogli nadrobić zaległości.
Właśnie zaczęły się wakacje i sezon urlopowy. W tym roku także istnieje wiele możliwości spędzenia kilku całych dni w towarzystwie współwyznawców. Wczasy zborowe, zjazdy, obozy chrześcijańskie, wyjazdy misyjne – cokolwiek by to nie było, ważne aby po roku codziennego, wielogodzinnego przebywania z ludźmi niewierzącymi w środowisku szkolnym i zawodowym, mieć kilka dni bliskości duchowej wśród osób nadających na tej samej fali. Choćby nawet w trochę mniej komfortowych warunkach, ale za to w społeczności świętych, a nie na duchowym odludziu jakiegoś komercyjnego kurortu.
Poza propozycjami wyjazdowymi, niezmiennie chyba każdy zbór realizuje na miejscu stały plan spotkań i nabożeństw. Wakacje to dobry czas, by pojawić się wreszcie na nabożeństwie w środku tygodnia, by pomyśleć o praktycznym, osobistym udziale w budowaniu zboru. Nawet nigdzie nie wyjeżdżając, można w wakacje odnowić kontakty chrześcijańskie, umówić się na wspólny obiad, czy spacer, świadomie przeznaczyć sobotę i całą niedzielę na regenerację sił duchowych w społeczności ludzi wierzących.
Jako duszpasterz niepokoję się widząc, że niektórzy z nas nie przykładają do tej sprawy większej wagi. Zbór organizuje wspólne przedsięwzięcia i wyjazdy, a wiele osób ze zboru ani razu nie bierze w tym udziału. Termin jest dużo wcześniej podany, koszty finansowe niewielkie, a jednak nie przychodzi im jakoś to do głowy. Przecież na przestrzeni lat każdy potrafi wygospodarować jeden tydzień. Potrafi, jeśli chce, jeśli uzna, że to i dla niego przedstawia jakąś wartość!
Właśnie dlatego piszę te słowa. Bez wypominania, z całego serca pragnę namówić wierzących ludzi do wykorzystywania każdej możliwości na pielęgnowanie społeczności ze świętymi! Niech łączy nas coraz więcej wspólnych przeżyć. Niech nasze dzieci mają możliwość poznawania się i zaprzyjaźniania. Jeśli miłujemy Boga i naprawdę w Niego wierzymy, to lgnijmy do kontaktu z ludźmi wierzącymi, jak pszczoły do miodu! Rzekłem do Pana: Tyś Panem moim, Nie ma dla mnie dobra poza tobą. Do świętych zaś, którzy są na ziemi: To są szlachetni, w nich mam całe upodobanie [Ps 16, 2–3]. Przecież gdy sobie coś lub kogoś upodobamy, to nie ma siły, która by nas powstrzymała przed poświęceniem na to czasu i pieniędzy.
Powiedz pszczole, żeby sobie żyła z dala od nektaru ;)
Właśnie zaczęły się wakacje i sezon urlopowy. W tym roku także istnieje wiele możliwości spędzenia kilku całych dni w towarzystwie współwyznawców. Wczasy zborowe, zjazdy, obozy chrześcijańskie, wyjazdy misyjne – cokolwiek by to nie było, ważne aby po roku codziennego, wielogodzinnego przebywania z ludźmi niewierzącymi w środowisku szkolnym i zawodowym, mieć kilka dni bliskości duchowej wśród osób nadających na tej samej fali. Choćby nawet w trochę mniej komfortowych warunkach, ale za to w społeczności świętych, a nie na duchowym odludziu jakiegoś komercyjnego kurortu.
Poza propozycjami wyjazdowymi, niezmiennie chyba każdy zbór realizuje na miejscu stały plan spotkań i nabożeństw. Wakacje to dobry czas, by pojawić się wreszcie na nabożeństwie w środku tygodnia, by pomyśleć o praktycznym, osobistym udziale w budowaniu zboru. Nawet nigdzie nie wyjeżdżając, można w wakacje odnowić kontakty chrześcijańskie, umówić się na wspólny obiad, czy spacer, świadomie przeznaczyć sobotę i całą niedzielę na regenerację sił duchowych w społeczności ludzi wierzących.
Jako duszpasterz niepokoję się widząc, że niektórzy z nas nie przykładają do tej sprawy większej wagi. Zbór organizuje wspólne przedsięwzięcia i wyjazdy, a wiele osób ze zboru ani razu nie bierze w tym udziału. Termin jest dużo wcześniej podany, koszty finansowe niewielkie, a jednak nie przychodzi im jakoś to do głowy. Przecież na przestrzeni lat każdy potrafi wygospodarować jeden tydzień. Potrafi, jeśli chce, jeśli uzna, że to i dla niego przedstawia jakąś wartość!
Właśnie dlatego piszę te słowa. Bez wypominania, z całego serca pragnę namówić wierzących ludzi do wykorzystywania każdej możliwości na pielęgnowanie społeczności ze świętymi! Niech łączy nas coraz więcej wspólnych przeżyć. Niech nasze dzieci mają możliwość poznawania się i zaprzyjaźniania. Jeśli miłujemy Boga i naprawdę w Niego wierzymy, to lgnijmy do kontaktu z ludźmi wierzącymi, jak pszczoły do miodu! Rzekłem do Pana: Tyś Panem moim, Nie ma dla mnie dobra poza tobą. Do świętych zaś, którzy są na ziemi: To są szlachetni, w nich mam całe upodobanie [Ps 16, 2–3]. Przecież gdy sobie coś lub kogoś upodobamy, to nie ma siły, która by nas powstrzymała przed poświęceniem na to czasu i pieniędzy.
Powiedz pszczole, żeby sobie żyła z dala od nektaru ;)
23 czerwca, 2009
Dzień Ojca
Mamy dziś w Polsce Dzień Ojca. Nie wiem jeszcze jak przeżyję ten dzień i czy moje dzieci w wirze swoich obowiązków zwrócą na ten szczegół uwagę ;) Ja zwracam, bo od 28 lat jestem ojcem. Znam nie tylko to przedziwne uczucie, gdy trzy pary oczu w rozmaitych emocjach mówią do mnie ‘tato’ ale i odczuwam wynikającą z tego uczucia odpowiedzialność.
Po raz pierwszy Dzień Ojca obchodzili mieszkańcy miejscowości Spokane w USA 19 czerwca 1910 roku. Z taką inicjatywą wystąpiła Sonora Louise Smart Dodd, która w ten sposób chciała oddać hołd swojemu ojcu, którego uważała za niezwykłego człowieka. Po śmierci żony sam wychował on bowiem sześcioro dzieci. W 1924 roku święto to zaakceptował już Prezydent Stanów Zjednoczonych, Calvin Coolidge, a w 1966 roku prezydent Lyndon Johnson ustalił datę obchodów Dnia Ojca w USA na trzecią niedzielę czerwca. Jak widać, Polska nie aż tak we wszystkim naśladuje Amerykę, bo u nas Dzień Ojca zawsze przypada na dzień 23 czerwca.
Jeżeli chodzi o mnie, to od 15 lat nie mam już komu tu na ziemi powiedzieć – tato. Mój ojciec umarł dość nagle w wieku 66 lat, w wyniku jakiegoś dziwnego zakażenia krwi, którego nabawił się w trakcie robót gospodarczych przy domu. Na szczęście, na krótko przed śmiercią dostąpił pojednania z Bogiem i chociaż tutaj nie miałem z nim nadmiaru bliskich relacji, to mam nadzieję, że zobaczę go, gdy i ja przejdę na tamten brzeg.
Moje myśli są dziś szczególnie przy Bogu Ojcu. Jest to coś absolutnie wyjątkowego, że taki zwykły człowiek jak ja, może mówić do Boga – Ojcze. Skąd mam takie prawo? Wynika ono z wiary, z przyjęcia Syna Bożego. Uwierzyłem, że Jezus jest Synem Bożym, który zmarł za moje grzechy, usprawiedliwił mnie w oczach Bożych i dał mi dar życia wiecznego. Tym zaś, którzy go przyjęli, dał prawo stać się dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię jego [Jn 1,12].
Właśnie na tej podstawie, że przez wiarę moje życie jest ukryte w Synu Bożym, Jezusie Chrystusie – mam prawo mówić do Boga – Ojcze. Wszak nie wzięliście ducha niewoli, by znowu ulegać bojaźni, lecz wzięliście ducha synostwa, w którym wołamy: Abba, Ojcze! Ten to Duch świadczy wespół z duchem naszym, że dziećmi Bożymi jesteśmy [Rz 8,15–16]. W związku z tym, mogę też liczyć ze strony niebiańskiego Ojca na wszystko, co w każdej sferze mojego życia jest dla mnie najbardziej stosowne i korzystne – bo On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale go za nas wszystkich wydał, jakżeby nie miał z nim darować nam wszystkiego? [Rz 8,32]. Mam tu na myśli zarówno dobre słowo i rozmaite dary, jak też rózgę ojcowskiej dyscypliny.
Ta wielka wspaniałomyślność Ojca w niebie, wzbudza we mnie wielki respekt i szacunek do Niego! Im bardziej Go znam, tym bardziej Go czczę! Jestem przy tym daleki od gestów, które mogłyby być zrozumiane jako próba spoufalania się z Nim! Jak mądremu synowi, mającemu ważnego ojca nie przychodzi do głowy, by publicznie popisywać się zażyłością z nim stosując rozmaite zdrobnienia, tak i moja bliskość z Bogiem Ojcem ma być godna Boga. Nie jestem i nigdy nie będę synem Bożym w takim sensie jak Jednorodzony Syn Boży – Jezus Chrystus! Jestem synem tylko przez pośrednictwo Syna Bożego. Bóg jest moim Ojcem wyłącznie dlatego, że jestem w Synu Jego, Jezusie Chrystusie.
Jakże się cieszę, że narodziłem się na nowo, że Chrystus przez wiarę zamieszkał w moim sercu! Nie każdy może, a ja mam prawo codziennie mówić do Boga: Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Po raz pierwszy Dzień Ojca obchodzili mieszkańcy miejscowości Spokane w USA 19 czerwca 1910 roku. Z taką inicjatywą wystąpiła Sonora Louise Smart Dodd, która w ten sposób chciała oddać hołd swojemu ojcu, którego uważała za niezwykłego człowieka. Po śmierci żony sam wychował on bowiem sześcioro dzieci. W 1924 roku święto to zaakceptował już Prezydent Stanów Zjednoczonych, Calvin Coolidge, a w 1966 roku prezydent Lyndon Johnson ustalił datę obchodów Dnia Ojca w USA na trzecią niedzielę czerwca. Jak widać, Polska nie aż tak we wszystkim naśladuje Amerykę, bo u nas Dzień Ojca zawsze przypada na dzień 23 czerwca.
Jeżeli chodzi o mnie, to od 15 lat nie mam już komu tu na ziemi powiedzieć – tato. Mój ojciec umarł dość nagle w wieku 66 lat, w wyniku jakiegoś dziwnego zakażenia krwi, którego nabawił się w trakcie robót gospodarczych przy domu. Na szczęście, na krótko przed śmiercią dostąpił pojednania z Bogiem i chociaż tutaj nie miałem z nim nadmiaru bliskich relacji, to mam nadzieję, że zobaczę go, gdy i ja przejdę na tamten brzeg.
Moje myśli są dziś szczególnie przy Bogu Ojcu. Jest to coś absolutnie wyjątkowego, że taki zwykły człowiek jak ja, może mówić do Boga – Ojcze. Skąd mam takie prawo? Wynika ono z wiary, z przyjęcia Syna Bożego. Uwierzyłem, że Jezus jest Synem Bożym, który zmarł za moje grzechy, usprawiedliwił mnie w oczach Bożych i dał mi dar życia wiecznego. Tym zaś, którzy go przyjęli, dał prawo stać się dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię jego [Jn 1,12].
Właśnie na tej podstawie, że przez wiarę moje życie jest ukryte w Synu Bożym, Jezusie Chrystusie – mam prawo mówić do Boga – Ojcze. Wszak nie wzięliście ducha niewoli, by znowu ulegać bojaźni, lecz wzięliście ducha synostwa, w którym wołamy: Abba, Ojcze! Ten to Duch świadczy wespół z duchem naszym, że dziećmi Bożymi jesteśmy [Rz 8,15–16]. W związku z tym, mogę też liczyć ze strony niebiańskiego Ojca na wszystko, co w każdej sferze mojego życia jest dla mnie najbardziej stosowne i korzystne – bo On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale go za nas wszystkich wydał, jakżeby nie miał z nim darować nam wszystkiego? [Rz 8,32]. Mam tu na myśli zarówno dobre słowo i rozmaite dary, jak też rózgę ojcowskiej dyscypliny.
Ta wielka wspaniałomyślność Ojca w niebie, wzbudza we mnie wielki respekt i szacunek do Niego! Im bardziej Go znam, tym bardziej Go czczę! Jestem przy tym daleki od gestów, które mogłyby być zrozumiane jako próba spoufalania się z Nim! Jak mądremu synowi, mającemu ważnego ojca nie przychodzi do głowy, by publicznie popisywać się zażyłością z nim stosując rozmaite zdrobnienia, tak i moja bliskość z Bogiem Ojcem ma być godna Boga. Nie jestem i nigdy nie będę synem Bożym w takim sensie jak Jednorodzony Syn Boży – Jezus Chrystus! Jestem synem tylko przez pośrednictwo Syna Bożego. Bóg jest moim Ojcem wyłącznie dlatego, że jestem w Synu Jego, Jezusie Chrystusie.
Jakże się cieszę, że narodziłem się na nowo, że Chrystus przez wiarę zamieszkał w moim sercu! Nie każdy może, a ja mam prawo codziennie mówić do Boga: Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
22 czerwca, 2009
Czy aby Jezus znów się nie wycofał?
W ten piątek otrzymałem od biskupa Rimantasa Kupstysa z Litwy wiadomość, że Wileńszczyzna została powierzona pod władzę Jezusa Chrystusa. Decyzję taką podjął Samorząd Rejonu Wileńskiego w dniu 12 czerwca bieżącego roku, oficjalnie ogłaszając Akt Intronizacji Chrystusa Króla. Odszukałem w Internecie komunikat prasowy, gdzie można przeczytać m.in.:
Rada Samorządu Rejonu Wileńskiego powołując się na zasady wiary przodków, chrześcijańskie wartości oraz tradycje rejonu wileńskiego, a także uwzględniając obchodzony w 2009 r. Jubileusz 1000-lecia Litwy, po wyrażeniu zgody przez hierarchów Kościoła, postanowiła ogłosić Akt Intronizacji Chrystusa Króla w rejonie wileńskim.
Podczas posiedzenia Rady mer Samorządu Rejonu Wileńskiego Maria Rekść podkreśliła, iż ogłaszając taki akt, Samorząd dąży do uniknięcia bolesnych błędów, zagrożeń i niebezpieczeństw, pokładając nadzieję w Bożym błogosławieństwie i opiece, wyraża trwanie w tradycjach duchowych oraz nabiera sił do stawienia czoła wyzwaniom, jakie niesie ze sobą przyszłość [ http://www.vilniaus-r.lt/index.php?id=7433 ].
Z jednej strony jest to dla mnie, człowieka od ponad dziesięciu lat zaangażowanego we wspieranie pracy duchowej na Wileńszczyźnie, informacja co najmniej interesująca, żeby nie powiedzieć budująca. Bardzo bym chciał, żeby Syn Boży naprawdę zakrólował w sercach tamtejszych mieszkańców.
Muszę jednak pamiętać, że Jezus Chrystus nie jest królem, któremu jednostronnie można przypisać władzę nad jakimś krajem lub regionem. Co najmniej dziwnie brzmi więc taka informacja, że Samorząd po uzyskaniu zgody hierarchów Kościoła, ogłosił Chrystusa królem Rejonu Wileńskiego. A czy zapytali o to samego Króla? Czy naprawdę chodzi im o królowanie Jezusa, czy może tylko o jakiś zabieg polityczny z ukrytą intencją w tle? Chrystus Pan z pewnością w nic takiego nie dałby się wrobić!
Pamiętamy z Ewangelii, że swego czasu w Jerozolimie ludzie też chcieli Go obwołać królem. Czy nasz Pan się na to zgodził? "Jezus zaś poznawszy, że zamyślają podejść, porwać go i obwołać królem, uszedł znowu na górę sam jeden" (dosłownie: wycofał się znów) [Jn 6,15]. To nie ludzie o tym przesądzają, czy Jezus Chrystus na jakimś terenie obejmie panowanie czy nie. On Sam o tym decyduje!
Niektórzy nauczają, że to od decyzji grzesznika zależy, czy Jezus Chrystus stanie się Zbawicielem i Panem jego życia. Prawda jest jednak taka, że przesądza o tym suwerenny Bóg. "Mówi bowiem do Mojżesza: Zmiłuję się, nad kim się zmiłuję, a zlituję się, nad kim się zlituję. A zatem nie zależy to od woli człowieka, ani od jego zabiegów, lecz od zmiłowania Bożego" [Rz 9,15–16].
Jezus Chrystus nie jest martwym bogiem, któremu ludzki samorząd według własnego uznania może przypisać jakieś prawa i funkcje. Syn Boży – to żywy i prawdziwy Bóg, który powiedział: "Dana mi jest wszelka moc na niebie i na ziemi" [Mt 28, 18]. Żaden człowiek nie ma mocy nad Jezusem, aby powiększyć lub pomniejszyć Jego władzę. Przecież On "jest Panem panów i Królem królów" [Obj 17,14]. Z pokorą przyjmuję tę prawdę i uniżony - co najwyżej - mogę prosić Pana Jezusa, aby zechciał panować nade mną. Nie mogę obwołać Jezusa królem mocą jednostronnie podjętej decyzji.
Zastanawiam się więc, czy 12 czerwca w Wilnie Jezus Chrystus przyjął na siebie rolę Króla Rejonu Wileńskiego? Co o tym myślicie?
Rada Samorządu Rejonu Wileńskiego powołując się na zasady wiary przodków, chrześcijańskie wartości oraz tradycje rejonu wileńskiego, a także uwzględniając obchodzony w 2009 r. Jubileusz 1000-lecia Litwy, po wyrażeniu zgody przez hierarchów Kościoła, postanowiła ogłosić Akt Intronizacji Chrystusa Króla w rejonie wileńskim.
Podczas posiedzenia Rady mer Samorządu Rejonu Wileńskiego Maria Rekść podkreśliła, iż ogłaszając taki akt, Samorząd dąży do uniknięcia bolesnych błędów, zagrożeń i niebezpieczeństw, pokładając nadzieję w Bożym błogosławieństwie i opiece, wyraża trwanie w tradycjach duchowych oraz nabiera sił do stawienia czoła wyzwaniom, jakie niesie ze sobą przyszłość [ http://www.vilniaus-r.lt/index.php?id=7433 ].
Z jednej strony jest to dla mnie, człowieka od ponad dziesięciu lat zaangażowanego we wspieranie pracy duchowej na Wileńszczyźnie, informacja co najmniej interesująca, żeby nie powiedzieć budująca. Bardzo bym chciał, żeby Syn Boży naprawdę zakrólował w sercach tamtejszych mieszkańców.
Muszę jednak pamiętać, że Jezus Chrystus nie jest królem, któremu jednostronnie można przypisać władzę nad jakimś krajem lub regionem. Co najmniej dziwnie brzmi więc taka informacja, że Samorząd po uzyskaniu zgody hierarchów Kościoła, ogłosił Chrystusa królem Rejonu Wileńskiego. A czy zapytali o to samego Króla? Czy naprawdę chodzi im o królowanie Jezusa, czy może tylko o jakiś zabieg polityczny z ukrytą intencją w tle? Chrystus Pan z pewnością w nic takiego nie dałby się wrobić!
Pamiętamy z Ewangelii, że swego czasu w Jerozolimie ludzie też chcieli Go obwołać królem. Czy nasz Pan się na to zgodził? "Jezus zaś poznawszy, że zamyślają podejść, porwać go i obwołać królem, uszedł znowu na górę sam jeden" (dosłownie: wycofał się znów) [Jn 6,15]. To nie ludzie o tym przesądzają, czy Jezus Chrystus na jakimś terenie obejmie panowanie czy nie. On Sam o tym decyduje!
Niektórzy nauczają, że to od decyzji grzesznika zależy, czy Jezus Chrystus stanie się Zbawicielem i Panem jego życia. Prawda jest jednak taka, że przesądza o tym suwerenny Bóg. "Mówi bowiem do Mojżesza: Zmiłuję się, nad kim się zmiłuję, a zlituję się, nad kim się zlituję. A zatem nie zależy to od woli człowieka, ani od jego zabiegów, lecz od zmiłowania Bożego" [Rz 9,15–16].
Jezus Chrystus nie jest martwym bogiem, któremu ludzki samorząd według własnego uznania może przypisać jakieś prawa i funkcje. Syn Boży – to żywy i prawdziwy Bóg, który powiedział: "Dana mi jest wszelka moc na niebie i na ziemi" [Mt 28, 18]. Żaden człowiek nie ma mocy nad Jezusem, aby powiększyć lub pomniejszyć Jego władzę. Przecież On "jest Panem panów i Królem królów" [Obj 17,14]. Z pokorą przyjmuję tę prawdę i uniżony - co najwyżej - mogę prosić Pana Jezusa, aby zechciał panować nade mną. Nie mogę obwołać Jezusa królem mocą jednostronnie podjętej decyzji.
Zastanawiam się więc, czy 12 czerwca w Wilnie Jezus Chrystus przyjął na siebie rolę Króla Rejonu Wileńskiego? Co o tym myślicie?
21 czerwca, 2009
Czy i Ty zostaniesz Indianinem?
21 czerwca – to dzień wyboru w 1963 roku włoskiego duchownego o wdzięcznym nazwisku Giovanni Battista Montini, na papieża, który na tę okoliczność przyjął imię Paweł VI.
Papież Paweł VI zasłynął między innymi z tego, że prowadził zapoczątkowany przez swego poprzednika Sobór Watykański II - ostatni, jak dotąd, Sobór w Kościele katolickim, zakończony 8 grudnia 1965 roku. Był to Sobór wprowadzający wiele pozytywnych zmian w Kościele Rzymskokatolickim, i co ciekawe, dokumenty soborowe po raz pierwszy w historii Kościoła spisane zostały bez użycia formuły anathema sit ("niech będzie wyklęty").
Wspominam dziś tego papieża, ponieważ znany mi jest interesujący, moim zdaniem, szczegół z nim związany. Otóż mało kto wie, że siostrzeniec rzeczonego papieża Pawła VI, Giovanni Battista Treccani, również duchowny rzymskokatolicki, narodził się na nowo i został misjonarzem zielonoświątkowym.
W poszukiwaniu woli Bożej i poczucia spełnienia w posłudze kapłańskiej, korzystając z poparcia swojego wuja, przyszłego papieża, wyjechał do Ameryki Południowej, do służby duszpasterskiej w niewielkim miasteczku u podnóża Andów. Tam usłyszał z ust prostego Indianina świadectwo o nowym życiu z Jezusem i o potrzebie odwrócenia się od martwej religii. Oto co wyczytałem na temat jego nawrócenia:
„Pewnego dnia opuszczając kaplicę po modlitwie do Matki Boskiej spotkał Indianina, który zapytał go, co robił w kaplicy. W pierwszej chwili chciał opowiedzieć mu szczerze o swoim wewnętrznym stanie, lecz natychmiast zjawiła się myśl: Czy on ubrany w szaty duchownego mógłby wyznać Indianinowi, że szuka pokoju z Bogiem? Poddając się jednak wewnętrznemu przymusowi uniżył się przed Indianinem i odpowiedział, że modlił się o spokój dla swojej duszy. „Nie jest to najlepsze miejsce dla tego rodzaju modlitwy” – powiedział Indianin. „Znajdzie ksiądz pokój tylko w bliskości Jezusa”. Indianin był człowiekiem zbawionym i złożył proste świadectwo młodemu księdzu, mówiąc mu o pokoju i radości, którą on znalazł przez wiarę w Jezusa Chrystusa jako swojego Zbawiciela.
Po raz pierwszy Treccani usłyszał proste poselstwo Ewangelii o Jezusie Chrystusie i o krwi Baranka Bożego, która oczyszcza od wszelkiego grzechu. Słuchał więc uważnie. W końcu Indianin zaprosił go na ich nabożeństwo. Nie było to jednak rzeczą prostą dla młodego księdza katolickiego usiąść między ludźmi, których uważał za heretyków. Ale nie mógł oprzeć się sile, która popychała go do tych ludzi.
Pewnego więc dnia przyszedł do nich i usiadł w ostatniej ławce w sali modlitewnej, czując jednocześnie niepewność i strach, że może być przez kogoś rozpoznany. Ewangelia była głoszona w mocy Ducha Świętego. Treccani wiedział już, że tutaj znalazł to, czego bezskutecznie szukał przez wiele lat. Wszystko w nim mówiło „tak” w odpowiedzi na wyraźne poselstwo o zbawieniu. Nie może być ono zapracowane – myślał – zbawienie od Boga jest darem łaski Bożej, cudownym, bezcennym darem! Zbawienie jest już dziełem dokonanym. Człowiek nie może nic tu dodać.
Po pierwszy kontakcie z ewangelicznymi chrześcijanami nastąpiły dni wielkiej walki wewnętrznej. Przełożeni dowiedziawszy się o jego wizycie w zborze protestanckim dali mu jasno do zrozumienia, że są przeciwni takim odwiedzinom. Starał się więc zapomnieć o wrażeniu, jakie wywarło na nim to zgromadzenie. Ze zwiększoną gorliwością rzucił się w wir nowych zadań w Kościele, aby tylko nie poddać się ostatecznie urokowi Ewangelii.
Pewnego dnia miała odbyć się wielka procesja, w której miał być niesiony ulicami miasta posąg jakiegoś świętego. Całe duchowieństwo na czele z biskupem zamierzało uczestniczyć w tej pompatycznej uroczystości. Ten dzień był decydującym punktem zwrotnym w życiu Treccanniego. Uciekł z procesji i udał się do zboru ewangelicznego. Usiadł w pierwszej ławce tej skromnej kaplicy. Na tym miejscu spotkał się w końcu z Jezusem Chrystusem, Zbawicielem duszy. Pokój Boży, którego tak pragnął od dawna, wypełnił całą jego istotę. „Ojciec Treccani” w tej wspaniałej chwili zrozumiał znaczenie zbawienia.
[...] A kiedy wierzący udali się nad małą rzeczkę płynącą niedaleko od ich miasta, aby ochrzcić przez zanurzenie nowo nawróconego do Jezusa Chrystusa i zajmującego miejsce między braćmi wiary ewangelicznej, stała się dziwna rzecz. Wielki tłum ludzi poszedł zobaczyć uroczystość chrztu tego, który będąc jeszcze niedawno „ojcem Treccanim”, teraz jest bratem w Chrystusie, zbawionym przez łaskę. Z pewnością był to jedyny taki chrzest w dziejach tego małego miasteczka w Ameryce Południowej. W niedługim czasie Bóg w swej łasce napełnił go Duchem Świętym. Brat Giovanni Battista Treccani nie jest już duchownym rzymskokatolickim. Jego przeżycia z Panem przekonały go, że wybrał prawdę w Słowie Bożym, a odrzucił ludzkie zwyczaje. Musiał jednakże zapłacić cenę, podobnie jak wielu innych: wyklęcie, wygnanie i prześladowanie.
[...] Wuj Treccaniego, kierując się duchem ekumenicznym i przyjąwszy postawę bardziej pojednawczą w stosunku do niego, napisał bardzo przyjazny list, pytając czy mógłby mu w czymś pomóc. Giovanni Battista odpowiedział, że potrzebny mu jest kielich do Wieczerzy Pańskiej. Papież natychmiast posłał mu żądaną rzecz". [tłum z ang. J. Tołwiński, European Herald (wrzesień 1967).
Siostrzeniec papieża Pawła VI poszukiwał prawdziwej społeczności z Bogiem i Duch Święty ukazał mu drogę zbawienia. Ilu takich ludzi szuka Boga i dzisiaj? Tutaj, w naszym mieście, może nawet gdzieś bardzo blisko nas, żyją ludzie spragnieni wolności od grzechu i pokoju Bożego! "Każdy bowiem, kto wzywa imienia Pańskiego, zbawiony będzie. Ale jak mają wzywać tego, w którego nie uwierzyli? A jak mają uwierzyć w tego, o którym nie słyszeli? A jak usłyszeć, jeśli nie ma tego, który zwiastuje?" [Rz 10,13–14].
Treccaniemu drogę wskazał Indianin. A kto wskaże drogę ludziom szukającym Boga w naszym mieście? Czy i Ty zostaniesz Indianinem?
Na fotografii Giovanni Battista Treccani [z podniesioną ręką]. Fot. pochodzi z czasopisma francuskiego "Viens et Vois" (czerwiec 1967)
Papież Paweł VI zasłynął między innymi z tego, że prowadził zapoczątkowany przez swego poprzednika Sobór Watykański II - ostatni, jak dotąd, Sobór w Kościele katolickim, zakończony 8 grudnia 1965 roku. Był to Sobór wprowadzający wiele pozytywnych zmian w Kościele Rzymskokatolickim, i co ciekawe, dokumenty soborowe po raz pierwszy w historii Kościoła spisane zostały bez użycia formuły anathema sit ("niech będzie wyklęty").
Wspominam dziś tego papieża, ponieważ znany mi jest interesujący, moim zdaniem, szczegół z nim związany. Otóż mało kto wie, że siostrzeniec rzeczonego papieża Pawła VI, Giovanni Battista Treccani, również duchowny rzymskokatolicki, narodził się na nowo i został misjonarzem zielonoświątkowym.
W poszukiwaniu woli Bożej i poczucia spełnienia w posłudze kapłańskiej, korzystając z poparcia swojego wuja, przyszłego papieża, wyjechał do Ameryki Południowej, do służby duszpasterskiej w niewielkim miasteczku u podnóża Andów. Tam usłyszał z ust prostego Indianina świadectwo o nowym życiu z Jezusem i o potrzebie odwrócenia się od martwej religii. Oto co wyczytałem na temat jego nawrócenia:
„Pewnego dnia opuszczając kaplicę po modlitwie do Matki Boskiej spotkał Indianina, który zapytał go, co robił w kaplicy. W pierwszej chwili chciał opowiedzieć mu szczerze o swoim wewnętrznym stanie, lecz natychmiast zjawiła się myśl: Czy on ubrany w szaty duchownego mógłby wyznać Indianinowi, że szuka pokoju z Bogiem? Poddając się jednak wewnętrznemu przymusowi uniżył się przed Indianinem i odpowiedział, że modlił się o spokój dla swojej duszy. „Nie jest to najlepsze miejsce dla tego rodzaju modlitwy” – powiedział Indianin. „Znajdzie ksiądz pokój tylko w bliskości Jezusa”. Indianin był człowiekiem zbawionym i złożył proste świadectwo młodemu księdzu, mówiąc mu o pokoju i radości, którą on znalazł przez wiarę w Jezusa Chrystusa jako swojego Zbawiciela.
Po raz pierwszy Treccani usłyszał proste poselstwo Ewangelii o Jezusie Chrystusie i o krwi Baranka Bożego, która oczyszcza od wszelkiego grzechu. Słuchał więc uważnie. W końcu Indianin zaprosił go na ich nabożeństwo. Nie było to jednak rzeczą prostą dla młodego księdza katolickiego usiąść między ludźmi, których uważał za heretyków. Ale nie mógł oprzeć się sile, która popychała go do tych ludzi.
Pewnego więc dnia przyszedł do nich i usiadł w ostatniej ławce w sali modlitewnej, czując jednocześnie niepewność i strach, że może być przez kogoś rozpoznany. Ewangelia była głoszona w mocy Ducha Świętego. Treccani wiedział już, że tutaj znalazł to, czego bezskutecznie szukał przez wiele lat. Wszystko w nim mówiło „tak” w odpowiedzi na wyraźne poselstwo o zbawieniu. Nie może być ono zapracowane – myślał – zbawienie od Boga jest darem łaski Bożej, cudownym, bezcennym darem! Zbawienie jest już dziełem dokonanym. Człowiek nie może nic tu dodać.
Po pierwszy kontakcie z ewangelicznymi chrześcijanami nastąpiły dni wielkiej walki wewnętrznej. Przełożeni dowiedziawszy się o jego wizycie w zborze protestanckim dali mu jasno do zrozumienia, że są przeciwni takim odwiedzinom. Starał się więc zapomnieć o wrażeniu, jakie wywarło na nim to zgromadzenie. Ze zwiększoną gorliwością rzucił się w wir nowych zadań w Kościele, aby tylko nie poddać się ostatecznie urokowi Ewangelii.
Pewnego dnia miała odbyć się wielka procesja, w której miał być niesiony ulicami miasta posąg jakiegoś świętego. Całe duchowieństwo na czele z biskupem zamierzało uczestniczyć w tej pompatycznej uroczystości. Ten dzień był decydującym punktem zwrotnym w życiu Treccanniego. Uciekł z procesji i udał się do zboru ewangelicznego. Usiadł w pierwszej ławce tej skromnej kaplicy. Na tym miejscu spotkał się w końcu z Jezusem Chrystusem, Zbawicielem duszy. Pokój Boży, którego tak pragnął od dawna, wypełnił całą jego istotę. „Ojciec Treccani” w tej wspaniałej chwili zrozumiał znaczenie zbawienia.
[...] A kiedy wierzący udali się nad małą rzeczkę płynącą niedaleko od ich miasta, aby ochrzcić przez zanurzenie nowo nawróconego do Jezusa Chrystusa i zajmującego miejsce między braćmi wiary ewangelicznej, stała się dziwna rzecz. Wielki tłum ludzi poszedł zobaczyć uroczystość chrztu tego, który będąc jeszcze niedawno „ojcem Treccanim”, teraz jest bratem w Chrystusie, zbawionym przez łaskę. Z pewnością był to jedyny taki chrzest w dziejach tego małego miasteczka w Ameryce Południowej. W niedługim czasie Bóg w swej łasce napełnił go Duchem Świętym. Brat Giovanni Battista Treccani nie jest już duchownym rzymskokatolickim. Jego przeżycia z Panem przekonały go, że wybrał prawdę w Słowie Bożym, a odrzucił ludzkie zwyczaje. Musiał jednakże zapłacić cenę, podobnie jak wielu innych: wyklęcie, wygnanie i prześladowanie.
[...] Wuj Treccaniego, kierując się duchem ekumenicznym i przyjąwszy postawę bardziej pojednawczą w stosunku do niego, napisał bardzo przyjazny list, pytając czy mógłby mu w czymś pomóc. Giovanni Battista odpowiedział, że potrzebny mu jest kielich do Wieczerzy Pańskiej. Papież natychmiast posłał mu żądaną rzecz". [tłum z ang. J. Tołwiński, European Herald (wrzesień 1967).
Siostrzeniec papieża Pawła VI poszukiwał prawdziwej społeczności z Bogiem i Duch Święty ukazał mu drogę zbawienia. Ilu takich ludzi szuka Boga i dzisiaj? Tutaj, w naszym mieście, może nawet gdzieś bardzo blisko nas, żyją ludzie spragnieni wolności od grzechu i pokoju Bożego! "Każdy bowiem, kto wzywa imienia Pańskiego, zbawiony będzie. Ale jak mają wzywać tego, w którego nie uwierzyli? A jak mają uwierzyć w tego, o którym nie słyszeli? A jak usłyszeć, jeśli nie ma tego, który zwiastuje?" [Rz 10,13–14].
Treccaniemu drogę wskazał Indianin. A kto wskaże drogę ludziom szukającym Boga w naszym mieście? Czy i Ty zostaniesz Indianinem?
Na fotografii Giovanni Battista Treccani [z podniesioną ręką]. Fot. pochodzi z czasopisma francuskiego "Viens et Vois" (czerwiec 1967)
20 czerwca, 2009
Moja formuła szczęścia
Szczęście każdego z nas jest sprawą indywidualną. Jednak Cliff Arnall, angielski psycholog i były wykładowca Cardiff University, twierdzi, że istnieje ogólny wzór. Według jego obliczeń najszczęśliwszy dzień roku wypada właśnie dzisiaj – 20 czerwca!
Oto wymyślona przez niego formuła szczęścia: O + (NxS) + Cpm/T + He. [O - oznacza częstotliwość wychodzenia z domu. N - to nasz kontakt z naturą. S - kontakty ze znajomymi i sąsiadami. Cpm - to miłe wspomnienia z dzieciństwa. T - średnia temperatura powietrza. He - nasze plany wakacyjne]. Cliff uważa, że błogostan tego dnia, to skutek łącznego oddziaływania dłuższych dni, perspektywy zbliżających się wakacji i wspomnień lata z dzieciństwa.
Pomysł wygląda na bardzo niedopracowany. Nie uwzględniono w nim wielu czynników, ale faktycznie – czyż nie warto pozytywniej niż zazwyczaj spojrzeć dziś na swoje życie? Jest kilka powodów uniwersalnych: zaczęły się wakacje, jest coraz cieplej, wszędzie pełno kwiatów i – ogólnie rzecz biorąc – życie Polaków płynie we względnym spokoju.
Jeżeli zaś ktoś, tak jak ja, jest odrodzonym z Ducha Świętego chrześcijaninem, to ma same powody do tego, by czuć się szczęśliwym. Pewność, że nasze imiona są zapisane w niebie! Świadomość, że nigdy nie jesteśmy zdani na samych siebie, bo zawsze jest przy nas nasz Pan. Zapewnienie, że Bóg współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy Boga miłują itd.
Mógłbym przez dłuższy czas wymieniać powody, dla których – jako chrześcijanie – mamy niezawodne podstawy do tego, by czuć się naprawdę szczęśliwymi i w życiu całkowicie spełnionymi! "Lecz moim szczęściem być blisko Boga" – powtarzam radośnie za Asafem, natchnionym autorem Psalmu 73. "Pokładam w Panu, w Bogu nadzieję moją".
W tej sytuacji nawet przykrości nie są w stanie nas unieszczęśliwić. "Zewsząd uciskani, nie jesteśmy jednak pognębieni, zakłopotani, ale nie zrozpaczeni, prześladowani, ale nie opuszczeni, powaleni, ale nie pokonani" [2Ko 4,8–9]. "... jako zasmuceni, ale zawsze weseli, jako ubodzy, jednak wielu ubogacający, jako nic nie mający, a jednak wszystko posiadający" [2Ko 6,10].
To nie jakiś splot korzystnych okoliczności sprawia więc, że 20. czerwca mam wyjątkowo dobry nastrój. To trwanie w społeczności z Jezusem daje mi pełne poczucie bezpieczeństwa i czyni mnie człowiekiem codziennie szczęśliwym. "Rzekłem do Pana: Tyś Panem moim. Nie ma dla mnie dobra poza tobą" [Ps 16,2]. Oto moja formuła szczęścia!
"Błogosław, duszo moja, Panu i nie zapominaj wszystkich dobrodziejstw jego! On odpuszcza wszystkie winy twoje, leczy wszystkie choroby twoje. On ratuje od zguby życie twoje; On wieńczy cię łaską i litością. On nasyca dobrem życie twoje, tak iż odnawia się jak u orła młodość twoja" [Ps 103,2–5]. Karmiąc swoją duszę takimi myślami – jestem dziś naprawdę szczęśliwy!
A Ty, jak się masz dzisiaj?
Oto wymyślona przez niego formuła szczęścia: O + (NxS) + Cpm/T + He. [O - oznacza częstotliwość wychodzenia z domu. N - to nasz kontakt z naturą. S - kontakty ze znajomymi i sąsiadami. Cpm - to miłe wspomnienia z dzieciństwa. T - średnia temperatura powietrza. He - nasze plany wakacyjne]. Cliff uważa, że błogostan tego dnia, to skutek łącznego oddziaływania dłuższych dni, perspektywy zbliżających się wakacji i wspomnień lata z dzieciństwa.
Pomysł wygląda na bardzo niedopracowany. Nie uwzględniono w nim wielu czynników, ale faktycznie – czyż nie warto pozytywniej niż zazwyczaj spojrzeć dziś na swoje życie? Jest kilka powodów uniwersalnych: zaczęły się wakacje, jest coraz cieplej, wszędzie pełno kwiatów i – ogólnie rzecz biorąc – życie Polaków płynie we względnym spokoju.
Jeżeli zaś ktoś, tak jak ja, jest odrodzonym z Ducha Świętego chrześcijaninem, to ma same powody do tego, by czuć się szczęśliwym. Pewność, że nasze imiona są zapisane w niebie! Świadomość, że nigdy nie jesteśmy zdani na samych siebie, bo zawsze jest przy nas nasz Pan. Zapewnienie, że Bóg współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy Boga miłują itd.
Mógłbym przez dłuższy czas wymieniać powody, dla których – jako chrześcijanie – mamy niezawodne podstawy do tego, by czuć się naprawdę szczęśliwymi i w życiu całkowicie spełnionymi! "Lecz moim szczęściem być blisko Boga" – powtarzam radośnie za Asafem, natchnionym autorem Psalmu 73. "Pokładam w Panu, w Bogu nadzieję moją".
W tej sytuacji nawet przykrości nie są w stanie nas unieszczęśliwić. "Zewsząd uciskani, nie jesteśmy jednak pognębieni, zakłopotani, ale nie zrozpaczeni, prześladowani, ale nie opuszczeni, powaleni, ale nie pokonani" [2Ko 4,8–9]. "... jako zasmuceni, ale zawsze weseli, jako ubodzy, jednak wielu ubogacający, jako nic nie mający, a jednak wszystko posiadający" [2Ko 6,10].
To nie jakiś splot korzystnych okoliczności sprawia więc, że 20. czerwca mam wyjątkowo dobry nastrój. To trwanie w społeczności z Jezusem daje mi pełne poczucie bezpieczeństwa i czyni mnie człowiekiem codziennie szczęśliwym. "Rzekłem do Pana: Tyś Panem moim. Nie ma dla mnie dobra poza tobą" [Ps 16,2]. Oto moja formuła szczęścia!
"Błogosław, duszo moja, Panu i nie zapominaj wszystkich dobrodziejstw jego! On odpuszcza wszystkie winy twoje, leczy wszystkie choroby twoje. On ratuje od zguby życie twoje; On wieńczy cię łaską i litością. On nasyca dobrem życie twoje, tak iż odnawia się jak u orła młodość twoja" [Ps 103,2–5]. Karmiąc swoją duszę takimi myślami – jestem dziś naprawdę szczęśliwy!
A Ty, jak się masz dzisiaj?
18 czerwca, 2009
Miesiąc Dumy
Można być w życiu dumnym z wielu powodów. Ojciec może być dumny z osiągnięć syna, córka dumna z mądrości swojej matki. Serce dowódcy może rosnąć z podziwu dla odwagi swoich żołnierzy, a duszpasterz chciałby być dumny z wiernych, którymi się opiekuje. "Powinniśmy zawsze dziękować Bogu za was, bracia. Jest to rzecz słuszna. Wiara wasza bowiem bardzo wzrasta a wzajemna miłość wasza pomnaża się w was wszystkich, tak że i my sami chlubimy się wami w zborach Bożych, waszą wytrwałością i wiarą we wszystkich prześladowaniach waszych i uciskach, jakie znosicie" [2Ts 1,3–4].
Już mniej należałoby chlubić się samym sobą i szczycić się z powodu własnych osiągnięć. "Tak mówi Pan: Niech się nie chlubi mędrzec swoją mądrością i niech się nie chlubi mocarz swoją mocą, niech się nie chlubi bogacz swoim bogactwem! Lecz kto chce się chlubić, niech się chlubi tym, że jest rozumny i wie o mnie, iż Ja, Pan, czynię miłosierdzie, prawo i sprawiedliwość na ziemi, gdyż w nich mam upodobanie - mówi Pan" [Jr 9,22–23]. Apostoł Paweł wyjaśnia, że jego jedyną chlubą jest to, co dał mu przeżyć Pan [2Ko 12,5] oraz to, co utrzymuje go w stanie pokory i zależności od Boga. "Jeśli się mam chlubić, to chlubić się będę ze słabości mojej" [2Ko 11,30].
Faktycznie, najlepiej dla chrześcijanina, by z samego siebie w ogóle się nie chlubił. Oto na co skierował swój podziw apostoł Paweł: "Co zaś do mnie, niech mnie Bóg uchowa, abym miał się chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa, przez którego dla mnie świat jest ukrzyżowany, a ja dla świata" [Ga 6,14]. Myśl ta przewija się przez całą Biblię. "Kto się tedy chlubi, w Panu niechaj się chlubi" [2Ko 10,17].
Jest jednak dziś na świecie jeszcze inny rodzaj chluby. Można byłoby sądzić, że jest ona bardzo ważna i jak najbardziej uzasadniona, bo sam 44. Prezydent Stanów Zjednoczonych zwrócił ostatnio na nią uwagę całego świata. Otóż na początku tego miesiąca ogłosił on Czerwiec Miesiącem Dumy LGBT. [ang. LGBT Pride Month].
LGBT – to skrót biorący się z pierwszych liter angielskich słów – lesbian, gay, bisexual i transgender. Duma LGBT – to koncepcja, że ludzie ci powinni być dumni ze swej orientacji seksualnej i tożsamości płciowej. Odmiana ich płci jest bowiem darem a orientacja seksualna i tożsamość płciowa jest ich dziedzictwem, a nie jedynie sprawą ich intencji. Słowo duma jest tu przeciwieństwem wstydu, który przez lata kontrolował i przytłaczał ludzi spod znaku LGBT. Ich zdaniem [i rzeczonego prezydenta] najwyższy czas przestać się wstydzić. Czas zacząć się chlubić!
Co takiego się stało, co daje powód do dumy z przyczyn wcześniejszego wstydu? Przecież człowiek naturalnie i szczerze nie potrafi chlubić się z tego, co jest złe. Chyba, że to zło przemianuje i nazwie dobrem. Właśnie! To się stało. Stary towar otrzymał nową, całkiem inną nazwę. W ten sposób godność można nadać czemukolwiek.
Nawiasem mówiąc, duma – to stan ducha, który nie zapowiada człowiekowi dobrej przyszłości. "Pycha chodzi przed upadkiem, a wyniosłość ducha przed ruiną" [Prz 16,18]. Lepiej jest samego siebie uniżać niż się wynosić, "gdyż Bóg pysznym się sprzeciwia, a pokornym łaskę daje" [1Pt 5,5]. Wspominam o tym, bo po prostu wszystkim dobrze życzę.
Pomyślmy, czy podobnej, jak powyższa, techniki nie stosujemy przypadkiem we własnym życiu? Czy nie jest i z nami tak, że coś kiedyś niepokoiło nasze sumienie, rzucało nas na kolana - a dzisiaj nie tylko śpimy z tym spokojnie, ale gotowi jesteśmy uczynić z tego wręcz przedmiot naszej dumy?
Już mniej należałoby chlubić się samym sobą i szczycić się z powodu własnych osiągnięć. "Tak mówi Pan: Niech się nie chlubi mędrzec swoją mądrością i niech się nie chlubi mocarz swoją mocą, niech się nie chlubi bogacz swoim bogactwem! Lecz kto chce się chlubić, niech się chlubi tym, że jest rozumny i wie o mnie, iż Ja, Pan, czynię miłosierdzie, prawo i sprawiedliwość na ziemi, gdyż w nich mam upodobanie - mówi Pan" [Jr 9,22–23]. Apostoł Paweł wyjaśnia, że jego jedyną chlubą jest to, co dał mu przeżyć Pan [2Ko 12,5] oraz to, co utrzymuje go w stanie pokory i zależności od Boga. "Jeśli się mam chlubić, to chlubić się będę ze słabości mojej" [2Ko 11,30].
Faktycznie, najlepiej dla chrześcijanina, by z samego siebie w ogóle się nie chlubił. Oto na co skierował swój podziw apostoł Paweł: "Co zaś do mnie, niech mnie Bóg uchowa, abym miał się chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa, przez którego dla mnie świat jest ukrzyżowany, a ja dla świata" [Ga 6,14]. Myśl ta przewija się przez całą Biblię. "Kto się tedy chlubi, w Panu niechaj się chlubi" [2Ko 10,17].
Jest jednak dziś na świecie jeszcze inny rodzaj chluby. Można byłoby sądzić, że jest ona bardzo ważna i jak najbardziej uzasadniona, bo sam 44. Prezydent Stanów Zjednoczonych zwrócił ostatnio na nią uwagę całego świata. Otóż na początku tego miesiąca ogłosił on Czerwiec Miesiącem Dumy LGBT. [ang. LGBT Pride Month].
LGBT – to skrót biorący się z pierwszych liter angielskich słów – lesbian, gay, bisexual i transgender. Duma LGBT – to koncepcja, że ludzie ci powinni być dumni ze swej orientacji seksualnej i tożsamości płciowej. Odmiana ich płci jest bowiem darem a orientacja seksualna i tożsamość płciowa jest ich dziedzictwem, a nie jedynie sprawą ich intencji. Słowo duma jest tu przeciwieństwem wstydu, który przez lata kontrolował i przytłaczał ludzi spod znaku LGBT. Ich zdaniem [i rzeczonego prezydenta] najwyższy czas przestać się wstydzić. Czas zacząć się chlubić!
Co takiego się stało, co daje powód do dumy z przyczyn wcześniejszego wstydu? Przecież człowiek naturalnie i szczerze nie potrafi chlubić się z tego, co jest złe. Chyba, że to zło przemianuje i nazwie dobrem. Właśnie! To się stało. Stary towar otrzymał nową, całkiem inną nazwę. W ten sposób godność można nadać czemukolwiek.
Nawiasem mówiąc, duma – to stan ducha, który nie zapowiada człowiekowi dobrej przyszłości. "Pycha chodzi przed upadkiem, a wyniosłość ducha przed ruiną" [Prz 16,18]. Lepiej jest samego siebie uniżać niż się wynosić, "gdyż Bóg pysznym się sprzeciwia, a pokornym łaskę daje" [1Pt 5,5]. Wspominam o tym, bo po prostu wszystkim dobrze życzę.
Pomyślmy, czy podobnej, jak powyższa, techniki nie stosujemy przypadkiem we własnym życiu? Czy nie jest i z nami tak, że coś kiedyś niepokoiło nasze sumienie, rzucało nas na kolana - a dzisiaj nie tylko śpimy z tym spokojnie, ale gotowi jesteśmy uczynić z tego wręcz przedmiot naszej dumy?
17 czerwca, 2009
Pustynnienie i susza
Prawie nikt na co dzień nie myśli chyba o tym, że z roku na rok na Ziemi powiększają się obszary pustynne. Polega to na stopniowym niszczeniu zasobów wodnych, degradacji gleby i redukcji jej różnorodności biologicznej. Uboższa gleba, coraz mniej roślin, odsłonięcie powierzchni ziemi, rozpylenie wierzchniej warstwy gleby, utrata wód glebowych, zupełny brak roślin i gleby a w końcu – pustynia. W konsekwencji zagrożenie dla stabilizacji społecznej i gospodarczej oraz ograniczenie możliwości rozwoju.
Skutkami pustynnienia zagrożonych jest około miliarda ludzi w 60 krajach, przy czym skutki te są odczuwane nie tylko przez kraje bezpośrednio dotknięte tym zjawiskiem. Szacuje się, że w skali globalnej straty gospodarcze związane z pustynnieniem wynoszą prawie 42 mld USD rocznie.
Pustynnienie nie jest zjawiskiem niezależnym od człowieka. Ma ścisły związek z ubóstwem. Można mu zapobiec przez wspólny wysiłek społeczności światowej. Dlatego Organizacja Narodów Zjednoczonych opracowała Konwencję w sprawie zwalczania pustynnienia, która weszła w życie w końcu 1996 roku, a dzień 17 czerwca ogłosiła Światowym Dniem Przeciwdziałania Pustynnieniu i Suszy.
W Dniu tym chodzi o upowszechnienie wiedzy na temat przyczyn pustynnienia i budzenie w ludziach świadomości, co można robić, aby ten proces jeśli już nie zatrzymać i odwrócić, to przynajmniej go spowolnić. Zasadniczo można to osiągnąć ograniczając rabunkową eksploatację surowców naturalnych, zaprzestając niszczenia roślinności oraz wdrażając bardziej przemyślaną gospodarkę wodną.
Jak sprawa pustynnienia i suszy wygląda w świetle Biblii?
Po pierwsze, natchniony tekst wyjaśnia, że Bóg stale czuwa nad naszą Planetą. Zarówno urodzaj jak i susza wyrażają Boże błogosławieństwo lub jego brak. "Otworzy Pan przed tobą swój skarbiec dobra, niebiosa, aby dawać deszcz na twoją ziemię w czasie właściwym i aby błogosławić wszelką pracę twoich rąk" [5Mo 28,12]. I obrócę kraj w pustynię i pustkowie, tak że skończy się dumna jego potęga i opustoszeją góry izraelskie, tak że nikt nie będzie tamtędy przechodził. i poznają, że Ja jestem Pan, gdy obrócę kraj w pustynię i pustkowie za wszystkie ich obrzydliwości, których się dopuścili [Ez 33,28–29]. Te fragmenty nie wymagają chyba żadnego komentarza.
Nie deprecjonując świeckich metod przeciwdziałania pustynnieniu, można powiedzieć, że w miejsce tych wszystkich wysiłków mądrzej byłoby po prostu nawrócić się do Boga i zacząć żyć w posłuszeństwie Słowu Bożemu. Wtedy z pewnością naszej ziemi nie zagrażałaby susza i spostoszenie. Człowiek żyjący zgodnie z wolą Stwórcy mądrze zarządza ziemskimi zasobami i jest w tym błogosławiony przez Boga.
Po drugie, proces fizycznego pustynnienia nasuwa mi myśli o zjawisku tworzenia się duchowej pustyni, widocznym w wewnętrznym życiu niejednego chrześcijanina. Oczywiście ta pustynia nie wdziera się w życie nagle, z dnia na dzień. To wszystko dzieje się po trochu, w wyniku złych decyzji, drobnych zaniedbań i duchowego lenistwa. Zdawkowe modlitwy, brak osobistej lektury Pisma Świętego, nieobecność na nabożeństwach, bierność w służbie - i pojawia się pustynia.
Osobiste samopoczucie, małżeństwo, rodzina, zbór - wszystko zaczyna wyglądać beznadziejnie. Co można z tym zrobić? Czy jest jakaś szansa, żeby na tę pustynię powróciło życie? Zajmowałem się niedawno tą sprawą. Posłuchaj i zabierz się za swoją pustynię!
Skutkami pustynnienia zagrożonych jest około miliarda ludzi w 60 krajach, przy czym skutki te są odczuwane nie tylko przez kraje bezpośrednio dotknięte tym zjawiskiem. Szacuje się, że w skali globalnej straty gospodarcze związane z pustynnieniem wynoszą prawie 42 mld USD rocznie.
Pustynnienie nie jest zjawiskiem niezależnym od człowieka. Ma ścisły związek z ubóstwem. Można mu zapobiec przez wspólny wysiłek społeczności światowej. Dlatego Organizacja Narodów Zjednoczonych opracowała Konwencję w sprawie zwalczania pustynnienia, która weszła w życie w końcu 1996 roku, a dzień 17 czerwca ogłosiła Światowym Dniem Przeciwdziałania Pustynnieniu i Suszy.
W Dniu tym chodzi o upowszechnienie wiedzy na temat przyczyn pustynnienia i budzenie w ludziach świadomości, co można robić, aby ten proces jeśli już nie zatrzymać i odwrócić, to przynajmniej go spowolnić. Zasadniczo można to osiągnąć ograniczając rabunkową eksploatację surowców naturalnych, zaprzestając niszczenia roślinności oraz wdrażając bardziej przemyślaną gospodarkę wodną.
Jak sprawa pustynnienia i suszy wygląda w świetle Biblii?
Po pierwsze, natchniony tekst wyjaśnia, że Bóg stale czuwa nad naszą Planetą. Zarówno urodzaj jak i susza wyrażają Boże błogosławieństwo lub jego brak. "Otworzy Pan przed tobą swój skarbiec dobra, niebiosa, aby dawać deszcz na twoją ziemię w czasie właściwym i aby błogosławić wszelką pracę twoich rąk" [5Mo 28,12]. I obrócę kraj w pustynię i pustkowie, tak że skończy się dumna jego potęga i opustoszeją góry izraelskie, tak że nikt nie będzie tamtędy przechodził. i poznają, że Ja jestem Pan, gdy obrócę kraj w pustynię i pustkowie za wszystkie ich obrzydliwości, których się dopuścili [Ez 33,28–29]. Te fragmenty nie wymagają chyba żadnego komentarza.
Nie deprecjonując świeckich metod przeciwdziałania pustynnieniu, można powiedzieć, że w miejsce tych wszystkich wysiłków mądrzej byłoby po prostu nawrócić się do Boga i zacząć żyć w posłuszeństwie Słowu Bożemu. Wtedy z pewnością naszej ziemi nie zagrażałaby susza i spostoszenie. Człowiek żyjący zgodnie z wolą Stwórcy mądrze zarządza ziemskimi zasobami i jest w tym błogosławiony przez Boga.
Po drugie, proces fizycznego pustynnienia nasuwa mi myśli o zjawisku tworzenia się duchowej pustyni, widocznym w wewnętrznym życiu niejednego chrześcijanina. Oczywiście ta pustynia nie wdziera się w życie nagle, z dnia na dzień. To wszystko dzieje się po trochu, w wyniku złych decyzji, drobnych zaniedbań i duchowego lenistwa. Zdawkowe modlitwy, brak osobistej lektury Pisma Świętego, nieobecność na nabożeństwach, bierność w służbie - i pojawia się pustynia.
Osobiste samopoczucie, małżeństwo, rodzina, zbór - wszystko zaczyna wyglądać beznadziejnie. Co można z tym zrobić? Czy jest jakaś szansa, żeby na tę pustynię powróciło życie? Zajmowałem się niedawno tą sprawą. Posłuchaj i zabierz się za swoją pustynię!
16 czerwca, 2009
Makdonaldyzacja Kościoła
16 czerwca 1992 roku miało miejsce otwarcie pierwszego baru McDonald’s w Polsce, zlokalizowanego w Warszawie przy zbiegu ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. W ciągu pierwszych kilkunastu godzin obiekt ten odwiedziło wówczas ponad 45 tysięcy osób, ustanawiając rekord świata w ilości transakcji w dniu otwarcia [ponad 13 tysięcy]. Dziś, po 17 latach mamy w naszym kraju 225 barów McDonald’s [w samej Warszawie jest ich 35]. McDonald’s Polska zatrudnia ponad 10 tysięcy pracowników.
Cała firma została założona 23 lipca 1940 roku w San Bernardino w Kalifornii przez braci Dicka i Maca McDonaldów. Nazwę McDonald's Corporation przyjęto w 1960 roku. W 2007 roku McDonald's miał 31 tysięcy barów szybkiej obsługi w 119 krajach na całym świecie.
W związku z tak wielkim powodzeniem i ekspansją firmy McDonald’s, w latach 60. ubiegłego wieku zaczęto mówić o makdonaldyzacji społeczeństwa. Polega ona na stopniowym upowszechnianiu się zasad działania znanych z barów szybkiej obsługi McDonald’s, we wszystkich dziedzinach życia społecznego na całym świecie. Podstawowymi cechami makdonaldyzacji są; kalkulacyjność, efektywność, przewidywalność oraz wynikająca z nich możliwość manipulacji.
Teoria makdonaldyzacji została sformułowana przez Ritzer'a w 1993 roku, w książce pt. "Mcdonaldyzacja społeczeństwa". Autor uważa, że zjawisko to dotyczy wszystkiego, zarówno życia codziennego, politycznego, jak i spraw wiary. Z oczywistych względów mnie najbardziej interesuje ten proces w życiu Kościoła.
Zróbmy wyliczankę: Kalkulacja, łatwy dostęp, ustalone budżety, ogłoszone cele finansowe, oferta skrojona na miarę zapotrzebowań społecznych, koszty dostosowane do możliwości odbiorców no i - oczywiście - absolutna konieczność prawa wolnego wyboru! Nie piszę o firmie z naprzeciwka. Piszę o Kościele! Przesadzam? Chciałbym, żeby tak było.
Jak najbardziej mogę się zachwycać sprawnością obsługi w barze McDonald's. Pochwalam całkowitą przewidywalność jakości i smaku jedzenia spod tego szyldu. Szczególnie mogłem to docenić w Seulu, gdy po kilku dniach ryzykownych doświadczeń w koreańskich restauracjach, zobaczyłem znane złote łuki. W Kościele chciałbym jednak być zaskakiwany nowym smakiem, nagłym zwrotem w przebiegu nabożeństwa, i to nie w sensie nowego 'menu' wyświetlonego z kościelnego projektora, a bardziej z powodu dotkniętych przez Boga uczestników spotkania. Dostrzegam wiele plusów makdonaldyzacji, lecz zastanawiam się, jaki wpływ ta globalna tendencja będzie miała na Kościół w nadchodzących latach?
Czy w dobie rosnącej popularności megazborów, gdzie ludzie, niczym w supermarkecie lub barze McDonald’s, otrzymują dokładnie to, po co przyszli, jest jeszcze zapotrzebowanie na zbór, który funkcjonuje jak rodzina? Czy członkowie zboru mogą mieć wpływ na duchowe menu niedzielnego nabożeństwa? Czy podawaną zborowi duchową strawę mogą praktycznie przyprawić swoimi modlitwami, refleksją lub świadectwem osobistych przeżyć z minionego tygodnia?
Chociaż makdonaldyzacja wiary staje się coraz bardziej widocznym faktem, Biblia niezmiennie głosi następujący charakter chrześcijańskiego zgromadzenia: "Cóż tedy, bracia? Gdy się schodzicie, jeden z was służy psalmem, inny nauką, inny objawieniem, inny językami, inny ich wykładem; wszystko to niech będzie ku zbudowaniu" [1Ko 14,26]. W świetle Biblii każdy uczestnik nabożeństwa współtworzy jego przebieg i atmosferę. Nie przychodzi po to, by wziąć udział w przygotowanym i ściśle zaplanowanym chrześcijańskim pokazie rozgrywającym się na scenie lub przy ołtarzu. Idzie do swoich, by razem z nimi „na żywo” chwalić Boga i budować się wzajemnie, stosownie do aktualnego stanu duchowego braci i sióstr, wytwarzającej się atmosfery i tego, co Duch mówi do zboru.
Uczestnicy każdego zgromadzenia w Centrum Chrześcijańskim NOWE ŻYCIE w Gdańsku są zachęcani do praktycznego współudziału w nabożeństwie poprzez proroctwo, przekazanie słowa wiedzy, pieśń, świadectwo, refleksję biblijną itp. Zastanawiam się, dlaczego tak niewielu chce skorzystać z tej możliwości? Czyżby to wynik daleko już posuniętej makdonaldyzacji? Wpaść na ostatnią chwilę, coś szybko przekąsić i czym prędzej wypaść. Ile czasu dzieli nas do chwili pojawienia się w Polsce pierwszego ChurchDrive?
Cała firma została założona 23 lipca 1940 roku w San Bernardino w Kalifornii przez braci Dicka i Maca McDonaldów. Nazwę McDonald's Corporation przyjęto w 1960 roku. W 2007 roku McDonald's miał 31 tysięcy barów szybkiej obsługi w 119 krajach na całym świecie.
W związku z tak wielkim powodzeniem i ekspansją firmy McDonald’s, w latach 60. ubiegłego wieku zaczęto mówić o makdonaldyzacji społeczeństwa. Polega ona na stopniowym upowszechnianiu się zasad działania znanych z barów szybkiej obsługi McDonald’s, we wszystkich dziedzinach życia społecznego na całym świecie. Podstawowymi cechami makdonaldyzacji są; kalkulacyjność, efektywność, przewidywalność oraz wynikająca z nich możliwość manipulacji.
Teoria makdonaldyzacji została sformułowana przez Ritzer'a w 1993 roku, w książce pt. "Mcdonaldyzacja społeczeństwa". Autor uważa, że zjawisko to dotyczy wszystkiego, zarówno życia codziennego, politycznego, jak i spraw wiary. Z oczywistych względów mnie najbardziej interesuje ten proces w życiu Kościoła.
Zróbmy wyliczankę: Kalkulacja, łatwy dostęp, ustalone budżety, ogłoszone cele finansowe, oferta skrojona na miarę zapotrzebowań społecznych, koszty dostosowane do możliwości odbiorców no i - oczywiście - absolutna konieczność prawa wolnego wyboru! Nie piszę o firmie z naprzeciwka. Piszę o Kościele! Przesadzam? Chciałbym, żeby tak było.
Jak najbardziej mogę się zachwycać sprawnością obsługi w barze McDonald's. Pochwalam całkowitą przewidywalność jakości i smaku jedzenia spod tego szyldu. Szczególnie mogłem to docenić w Seulu, gdy po kilku dniach ryzykownych doświadczeń w koreańskich restauracjach, zobaczyłem znane złote łuki. W Kościele chciałbym jednak być zaskakiwany nowym smakiem, nagłym zwrotem w przebiegu nabożeństwa, i to nie w sensie nowego 'menu' wyświetlonego z kościelnego projektora, a bardziej z powodu dotkniętych przez Boga uczestników spotkania. Dostrzegam wiele plusów makdonaldyzacji, lecz zastanawiam się, jaki wpływ ta globalna tendencja będzie miała na Kościół w nadchodzących latach?
Czy w dobie rosnącej popularności megazborów, gdzie ludzie, niczym w supermarkecie lub barze McDonald’s, otrzymują dokładnie to, po co przyszli, jest jeszcze zapotrzebowanie na zbór, który funkcjonuje jak rodzina? Czy członkowie zboru mogą mieć wpływ na duchowe menu niedzielnego nabożeństwa? Czy podawaną zborowi duchową strawę mogą praktycznie przyprawić swoimi modlitwami, refleksją lub świadectwem osobistych przeżyć z minionego tygodnia?
Chociaż makdonaldyzacja wiary staje się coraz bardziej widocznym faktem, Biblia niezmiennie głosi następujący charakter chrześcijańskiego zgromadzenia: "Cóż tedy, bracia? Gdy się schodzicie, jeden z was służy psalmem, inny nauką, inny objawieniem, inny językami, inny ich wykładem; wszystko to niech będzie ku zbudowaniu" [1Ko 14,26]. W świetle Biblii każdy uczestnik nabożeństwa współtworzy jego przebieg i atmosferę. Nie przychodzi po to, by wziąć udział w przygotowanym i ściśle zaplanowanym chrześcijańskim pokazie rozgrywającym się na scenie lub przy ołtarzu. Idzie do swoich, by razem z nimi „na żywo” chwalić Boga i budować się wzajemnie, stosownie do aktualnego stanu duchowego braci i sióstr, wytwarzającej się atmosfery i tego, co Duch mówi do zboru.
Uczestnicy każdego zgromadzenia w Centrum Chrześcijańskim NOWE ŻYCIE w Gdańsku są zachęcani do praktycznego współudziału w nabożeństwie poprzez proroctwo, przekazanie słowa wiedzy, pieśń, świadectwo, refleksję biblijną itp. Zastanawiam się, dlaczego tak niewielu chce skorzystać z tej możliwości? Czyżby to wynik daleko już posuniętej makdonaldyzacji? Wpaść na ostatnią chwilę, coś szybko przekąsić i czym prędzej wypaść. Ile czasu dzieli nas do chwili pojawienia się w Polsce pierwszego ChurchDrive?
15 czerwca, 2009
Odświeżający wietrzyk
Właśnie wróciłem z przydomowego ogrodu, gdzie dziś przycinałem żywopłot. Bezchmurne południe, dwadzieścia kilka stopni Celsjusza, praca w pełnym słońcu – a żadnego uczucia upału! Jak to? Optymalne warunki do pracy zapewnił mi lekki wietrzyk, który wieje dziś w Gdańsku i sprawia, że przebywanie na świeżym powietrzu jest naprawdę przyjemne.
Tak się składa, że 15 czerwca – to Globalny Dzień Wiatru. Powody mojej pochwały wiatru są oczywiście niczym w porównaniu z innymi dobrodziejstwami tego żywiołu. Nie potrafię opisać cudowności i rozmiarów cyrkulacji powietrza w ziemskiej atmosferze, wpływu wiatru na zmianę pogody ani roli wiatru w procesie oczyszczania powietrza, którym oddychamy. Wiem tylko tyle, że bez wiatru życie na Ziemi w ogóle stałoby się niemożliwe.
Wiatr jest też wykorzystywany w działalności człowieka. Od wieków pozwalał żeglarzom podróżować po morzach i oceanach i uprawiać handel, a młynarzom ułatwiał przerabianie ziarna na mąkę. Wiatr przechwytywany dziś w farmach wiatrowych i zamieniany w prąd elektryczny stanowi dobre źródło energii. Dzięki sile wiatru możemy doświadczać też niesamowitych wrażeń uprawiając żeglarstwo, windsurfing, szybownictwo itp.
Z wielką satysfakcją chcę więc tu napisać, że wiatr jest dziełem Bożym. "Wzbudził na niebie wiatr ze wschodu i przyniósł mocą swoją wiatr południowy" [Ps 78,26]. "Pan czyni wszystko, co zechce, na niebie i na ziemi, w morzach i we wszystkich głębinach. On sprowadza chmury z krańców ziemi, wywołuje błyskawice z deszczem, wypuszcza wiatr ze swoich komór" [Ps 135,6–7].
Wiatr jest jednym z symboli Ducha Świętego. Jak wiatr porusza, oczyszcza lub odświeża – tak i gdy Duch Święty zaczyna działać, to porusza do głębi najtwardsze serca, wywiewa z życia grzeszne plewy, stanowi odświeżający powiew i napełnia nas! Napełnieni Duchem Świętym - stajemy się gorliwi, roztropni, mocni, odważni i możemy dokonywać rzeczy niezwykłych! Dlatego Słowo Boże wzywa: "... bądźcie pełni Ducha" [Ef 5,18]. Dodajmy, że działalność napełnionego Duchem Świętym człowieka jest czasem zupełnie niezrozumiała dla postronnych obserwatorów. "Wiatr wieje, dokąd chce, i szum jego słyszysz, ale nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd idzie; tak jest z każdym, kto się narodził z Ducha" [Jn 3,8].
W Dniu Wiatru proszę więc Boga, aby zachował mnie od łamiącego drzewa huraganu i sztormu wywracającego łodzie. Jednocześnie przywołuję fragment Słowa Bożego: "Powstań, wietrze z północy, i zerwij się, wietrze z południa, przewiej mój ogród, niech się rozpłynie jego woń balsamiczna; niech przyjdzie mój miły do swojego ogrodu i niech spożywa wyborne jego owoce" [PnP 4,16] i modlę się, aby Duch Boży wciąż na nowo zbawiał mnie od martwej ciszy.
Tak się składa, że 15 czerwca – to Globalny Dzień Wiatru. Powody mojej pochwały wiatru są oczywiście niczym w porównaniu z innymi dobrodziejstwami tego żywiołu. Nie potrafię opisać cudowności i rozmiarów cyrkulacji powietrza w ziemskiej atmosferze, wpływu wiatru na zmianę pogody ani roli wiatru w procesie oczyszczania powietrza, którym oddychamy. Wiem tylko tyle, że bez wiatru życie na Ziemi w ogóle stałoby się niemożliwe.
Wiatr jest też wykorzystywany w działalności człowieka. Od wieków pozwalał żeglarzom podróżować po morzach i oceanach i uprawiać handel, a młynarzom ułatwiał przerabianie ziarna na mąkę. Wiatr przechwytywany dziś w farmach wiatrowych i zamieniany w prąd elektryczny stanowi dobre źródło energii. Dzięki sile wiatru możemy doświadczać też niesamowitych wrażeń uprawiając żeglarstwo, windsurfing, szybownictwo itp.
Z wielką satysfakcją chcę więc tu napisać, że wiatr jest dziełem Bożym. "Wzbudził na niebie wiatr ze wschodu i przyniósł mocą swoją wiatr południowy" [Ps 78,26]. "Pan czyni wszystko, co zechce, na niebie i na ziemi, w morzach i we wszystkich głębinach. On sprowadza chmury z krańców ziemi, wywołuje błyskawice z deszczem, wypuszcza wiatr ze swoich komór" [Ps 135,6–7].
Wiatr jest jednym z symboli Ducha Świętego. Jak wiatr porusza, oczyszcza lub odświeża – tak i gdy Duch Święty zaczyna działać, to porusza do głębi najtwardsze serca, wywiewa z życia grzeszne plewy, stanowi odświeżający powiew i napełnia nas! Napełnieni Duchem Świętym - stajemy się gorliwi, roztropni, mocni, odważni i możemy dokonywać rzeczy niezwykłych! Dlatego Słowo Boże wzywa: "... bądźcie pełni Ducha" [Ef 5,18]. Dodajmy, że działalność napełnionego Duchem Świętym człowieka jest czasem zupełnie niezrozumiała dla postronnych obserwatorów. "Wiatr wieje, dokąd chce, i szum jego słyszysz, ale nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd idzie; tak jest z każdym, kto się narodził z Ducha" [Jn 3,8].
W Dniu Wiatru proszę więc Boga, aby zachował mnie od łamiącego drzewa huraganu i sztormu wywracającego łodzie. Jednocześnie przywołuję fragment Słowa Bożego: "Powstań, wietrze z północy, i zerwij się, wietrze z południa, przewiej mój ogród, niech się rozpłynie jego woń balsamiczna; niech przyjdzie mój miły do swojego ogrodu i niech spożywa wyborne jego owoce" [PnP 4,16] i modlę się, aby Duch Boży wciąż na nowo zbawiał mnie od martwej ciszy.
14 czerwca, 2009
Transfuzja życia!
Mamy dzisiaj Międzynarodowy Dzień Krwiodawstwa. Krwiodawstwo to akcja społeczna mająca na celu pozyskiwanie od osób zdrowych krwi potrzebnej do ratowania życia innych ludzi. Krew można oddawać honorowo lub odpłatnie w stacjach krwiodawstwa. Jednorazowo pobiera się 450 ml krwi, co stanowi około 10% zawartości układu krwionośnego dorosłego zdrowego człowieka. Mężczyźni mogą oddawać krew 6 razy w roku, a kobiety 4 razy w roku.
Dawca krwi nie może mieć mniej niż 18 i więcej niż 60 lat, ani ważyć mniej niż 50 kg. Nie może być nosicielem wirusa kiły, HIV i zapalenia wątroby typów B lub C. Ponadto musi spełnić dziesiątki innych warunków, aby oddawana przez niego krew mogła być przyjęta do banku krwi i aby była przydatna do ratowania życia.
Osoba, która spełnia wymagane kryteria zdrowotne i przynajmniej raz oddała honorowo krew, zostaje Honorowym Dawcą Krwi. Przysługuje jej tytuł i legitymacja „Honorowy Dawca Krwi” oraz kilka doraźnych przywilejów, związanych z wizytą w stacji krwiodawstwa. Kto zaś oddał tej krwi co najmniej 20 litrów, zostaje Zasłużonym Honorowym Dawcą i korzysta z szeregu innych, stałych już przywilejów. Obecnie w Polsce mamy około dwieście tysięcy Honorowych Dawców Krwi. Dzięki oddanej przez nich krwi uratowano życie kilku milionów osób.
Mając myśli tak nakierowane na kwestię krwiodawstwa, transfuzji krwi i ratowania życia, spójrzmy teraz na te sprawy w świetle Biblii.
Po pierwsze, chcę podkreślić, że transfuzja krwi dokonywana w akcji ratowania życia, w żadnym razie nie stoi w sprzeczności z biblijnym zakazem spożywania krwi. Boży zakaz – "Wystrzegaj się tylko, aby nie spożywać krwi, gdyż krew to dusza, a nie będziesz spożywał duszy wraz z mięsem. Nie będziesz jej spożywał, wylejesz ją na ziemię jak wodę" [5Mo 12,23–24] dotyczy konsumpcji, a nie ratownictwa. W każdym przypadku, gdy zwierzę było zabijane w celach spożywczych, jego krew nie podlegała spożyciu. Miała zostać wylana na ziemię. Gdy zwierzę było zabijane w celach ofiarnych, krew stawała się podstawowym elementem tej ofiary "gdyż życie ciała jest we krwi, a Ja dałem wam ją do użytku na ołtarzu, abyście dokonywali nią przebłagania za dusze wasze, gdyż to krew dokonuje przebłagania za życie. Dlatego powiedziałem do synów izraelskich: Nikt z was nie będzie spożywał krwi, także obcy przybysz, który mieszka pośród was, nie będzie spożywał krwi" [3Mo 17,11–12]. Tak więc Biblia zakazuje spożywania krwi, ale wzywa do stosowania jej w celu ratowania życia. A oddanie i użycie krwi człowieka do ratowania drugiego człowieka - to akt godny szczególnej pochwały i naśladowania!
Po drugie, tak szczegółowe i wielostronne wymagania stawiane krwiodawcy, gdy chce on oddać krew dla ratowania życia innych ludzi, nasuwają mi myśl o Jezusie Chrystusie – Baranku Bożym, który gładzi grzech świata. Zniewolona grzechem ludzkość potrzebowała przebłagalnej ofiary za swój grzech. Nikt z naturalnie poczętych ludzi nie mógł spełnić kryteriów doskonałości ofiary zagrzesznej. Wymagania były jasno postawione: "Złoży on w darze ofiarnym Panu jednego baranka rocznego bez skazy na ofiarę całopalną, jedną owieczkę roczną bez skazy na ofiarę za grzech, jednego barana bez skazy na ofiarę pojednania" [4Mo 6,14].
Po trzecie, to jak honoruje się i wyróżnia osoby oddające swoją krew w celu ratowania innym życia, dobrze wskazuje na konieczność oddawania czci Największemu Honorowemu Dawcy Krwi – jakim jest Jezus Chrystus, który przelał swoją krew, by odkupić nas z naszych grzechów. "Wiedząc, że nie rzeczami znikomymi, srebrem albo złotem, zostaliście wykupieni z marnego postępowania waszego, przez ojców wam przekazanego, lecz drogą krwią Chrystusa, jako baranka niewinnego i nieskalanego" [1Pt 1,18–19] powinniśmy okazywać Synowi Bożemu wdzięczność i oddawać należne Mu honory. W ratowaniu życia krew jest bezcenna i nie można jej niczym innym zastąpić. Podobnie jest z oczyszczeniem z grzechów. "A według zakonu niemal wszystko bywa oczyszczane krwią, i bez rozlania krwi nie ma odpuszczenia" [Hbr 9,22].
"Bogu niech będą dzięki za niewysłowiony dar jego" [2Ko 9,15]. On dokonał prawdziwej transfuzji życia! Każdy kto uwierzy w Syna Bożego, przechodzi ze śmierci do życia! Więc jak tu nie dziękować Jezusowi za Jego krew!? Mało tego. Powinniśmy nie tylko Bogu dziękować ale i wzorować się na Jego wielkim czynie miłości, okazując gotowość do poświęceń w stosunku do bliźnich. "Po tym poznaliśmy miłość, że On za nas oddał życie swoje; i my winniśmy życie oddawać za braci" [1Jn 3,16]. W Dniu Krwiodawcy warto sobie to wszystko przemyśleć.
Dawca krwi nie może mieć mniej niż 18 i więcej niż 60 lat, ani ważyć mniej niż 50 kg. Nie może być nosicielem wirusa kiły, HIV i zapalenia wątroby typów B lub C. Ponadto musi spełnić dziesiątki innych warunków, aby oddawana przez niego krew mogła być przyjęta do banku krwi i aby była przydatna do ratowania życia.
Osoba, która spełnia wymagane kryteria zdrowotne i przynajmniej raz oddała honorowo krew, zostaje Honorowym Dawcą Krwi. Przysługuje jej tytuł i legitymacja „Honorowy Dawca Krwi” oraz kilka doraźnych przywilejów, związanych z wizytą w stacji krwiodawstwa. Kto zaś oddał tej krwi co najmniej 20 litrów, zostaje Zasłużonym Honorowym Dawcą i korzysta z szeregu innych, stałych już przywilejów. Obecnie w Polsce mamy około dwieście tysięcy Honorowych Dawców Krwi. Dzięki oddanej przez nich krwi uratowano życie kilku milionów osób.
Mając myśli tak nakierowane na kwestię krwiodawstwa, transfuzji krwi i ratowania życia, spójrzmy teraz na te sprawy w świetle Biblii.
Po pierwsze, chcę podkreślić, że transfuzja krwi dokonywana w akcji ratowania życia, w żadnym razie nie stoi w sprzeczności z biblijnym zakazem spożywania krwi. Boży zakaz – "Wystrzegaj się tylko, aby nie spożywać krwi, gdyż krew to dusza, a nie będziesz spożywał duszy wraz z mięsem. Nie będziesz jej spożywał, wylejesz ją na ziemię jak wodę" [5Mo 12,23–24] dotyczy konsumpcji, a nie ratownictwa. W każdym przypadku, gdy zwierzę było zabijane w celach spożywczych, jego krew nie podlegała spożyciu. Miała zostać wylana na ziemię. Gdy zwierzę było zabijane w celach ofiarnych, krew stawała się podstawowym elementem tej ofiary "gdyż życie ciała jest we krwi, a Ja dałem wam ją do użytku na ołtarzu, abyście dokonywali nią przebłagania za dusze wasze, gdyż to krew dokonuje przebłagania za życie. Dlatego powiedziałem do synów izraelskich: Nikt z was nie będzie spożywał krwi, także obcy przybysz, który mieszka pośród was, nie będzie spożywał krwi" [3Mo 17,11–12]. Tak więc Biblia zakazuje spożywania krwi, ale wzywa do stosowania jej w celu ratowania życia. A oddanie i użycie krwi człowieka do ratowania drugiego człowieka - to akt godny szczególnej pochwały i naśladowania!
Po drugie, tak szczegółowe i wielostronne wymagania stawiane krwiodawcy, gdy chce on oddać krew dla ratowania życia innych ludzi, nasuwają mi myśl o Jezusie Chrystusie – Baranku Bożym, który gładzi grzech świata. Zniewolona grzechem ludzkość potrzebowała przebłagalnej ofiary za swój grzech. Nikt z naturalnie poczętych ludzi nie mógł spełnić kryteriów doskonałości ofiary zagrzesznej. Wymagania były jasno postawione: "Złoży on w darze ofiarnym Panu jednego baranka rocznego bez skazy na ofiarę całopalną, jedną owieczkę roczną bez skazy na ofiarę za grzech, jednego barana bez skazy na ofiarę pojednania" [4Mo 6,14].
Trzeba pamiętać, że wszystkie ofiary Starego Przymierza zaledwie zapowiadały konieczność przyjścia doskonałego Syna Człowieczego, Jezusa Chrystusa, który dla pojednania ludzi z Bogiem miał stać się zarazem i prawdziwą ofiarą, i kapłanem. "Takiego to przystało nam mieć arcykapłana, świętego, niewinnego, nieskalanego, odłączonego od grzeszników i wywyższonego nad niebiosa; który nie musi codziennie, jak inni arcykapłani, składać ofiar najpierw za własne grzechy, następnie za grzechy ludu; uczynił to bowiem raz na zawsze, gdy ofiarował samego siebie" [Hbr 7,26–27]. Skoro zwykły krwiodawca musi spełnić szereg warunków, to cóż dopiero ktoś, kto miał stać się dla wszystkich ludzi ratunkiem od wiecznej śmierci! Syn Boży spełnił wszystkie wymagania sprawiedliwości Bożej i wyratował nas od wiecznej zguby.
Po trzecie, to jak honoruje się i wyróżnia osoby oddające swoją krew w celu ratowania innym życia, dobrze wskazuje na konieczność oddawania czci Największemu Honorowemu Dawcy Krwi – jakim jest Jezus Chrystus, który przelał swoją krew, by odkupić nas z naszych grzechów. "Wiedząc, że nie rzeczami znikomymi, srebrem albo złotem, zostaliście wykupieni z marnego postępowania waszego, przez ojców wam przekazanego, lecz drogą krwią Chrystusa, jako baranka niewinnego i nieskalanego" [1Pt 1,18–19] powinniśmy okazywać Synowi Bożemu wdzięczność i oddawać należne Mu honory. W ratowaniu życia krew jest bezcenna i nie można jej niczym innym zastąpić. Podobnie jest z oczyszczeniem z grzechów. "A według zakonu niemal wszystko bywa oczyszczane krwią, i bez rozlania krwi nie ma odpuszczenia" [Hbr 9,22].
"Bogu niech będą dzięki za niewysłowiony dar jego" [2Ko 9,15]. On dokonał prawdziwej transfuzji życia! Każdy kto uwierzy w Syna Bożego, przechodzi ze śmierci do życia! Więc jak tu nie dziękować Jezusowi za Jego krew!? Mało tego. Powinniśmy nie tylko Bogu dziękować ale i wzorować się na Jego wielkim czynie miłości, okazując gotowość do poświęceń w stosunku do bliźnich. "Po tym poznaliśmy miłość, że On za nas oddał życie swoje; i my winniśmy życie oddawać za braci" [1Jn 3,16]. W Dniu Krwiodawcy warto sobie to wszystko przemyśleć.
12 czerwca, 2009
Chciałbyś mieć taką ochronę?
Dwunasty dzień czerwca to święto Biura Ochrony Rządu. Upamiętnia ono powstanie w 1924 roku Brygady Ochronnej, powołanej do ochrony prezydenta RP. Nastąpiło to po tragicznym w skutkach zamachu na pierwszego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza, dokonanym 16 grudnia 1922 roku.
Dzisiejszy BOR działa w oparciu o ustawę z dnia 16 marca 2001 roku o Biurze Ochrony Rządu. Do jego zadań należy ochrona prezydentów RP, marszałków Sejmu i Senatu, premierów, niektórych ministrów, a także zagranicznych delegacji przebywających w Polsce i polskich placówek dyplomatycznych za granicą.
Żołnierze BOR charakteryzują się nie tylko wysoką sprawnością fizyczną, świetnym wykształceniem i wszechstronnym przygotowaniem do służby. Są oni nawet pod względem wyglądu fizycznego starannie dobierani do osoby, którą mają ochraniać.
Biblijnym prototypem żołnierza BOR może być Abiszaj, jeden z wojowników króla Dawida. "Gdy pewnego razu znowu wybuchła wojna między Filistyńczykami a Izraelem i Dawid wyruszył wespół ze swoimi wojownikami, aby stoczyć walkę z Filistyńczykami, a Dawid był zmęczony, postanowił wtedy Iszbi z Not, potomek rodu olbrzymów, którego włócznia ważyła trzysta sykli kruszcu, a który miał przypasany nowy miecz, zabić Dawida. Lecz Abiszaj, syn Serui, przyszedł mu z pomocą, ugodził Filistyńczyka i zabił go. Wtedy wojownicy Dawida zaprzysięgli go tymi słowy: Nie możesz już wyruszać z nami na wojnę, abyś nie zgasił pochodni Izraela" [2Sm 21,15–17]. W końcowym wniosku z tego wydarzenia widać zalążki zorganizowanej ochrony głowy państwa.
Trzeba przyznać, że jest w tym coś słusznego a nawet budującego, gdy ludzie swoim przywódcom i reprezentantom organizują ochronę i zapewniają bezpieczeństwo. Na świecie jest przecież tylu złych ludzi, rozmaitych szaleńców i maniaków, gotowych targnąć się na ich życie. Taka ochrona – to dobra oznaka szacunku względem ważnych dla całego narodu osobistości.
A co z bezpieczeństwem zwykłych, jak ja, obywateli? Kto mnie ochroni przed złymi ludźmi? Policja? Straż miejska? Koń by się uśmiał, widząc w praktyce tę ochronę. Na szczęście mam innego Ochroniarza. "Pan światłością moją i zbawieniem moim: Kogóż bać się będę? Pan ochroną życia mego: Kogóż mam się lękać?" [Ps 27,1]. Każdego dnia, jak Jeremiasz, słyszę w duchu: "Nie bój się ich, bo Ja jestem z tobą, aby cię ratować! - mówi Pan" [Jr 1,8].
Czy są tu jakieś kryteria przydziału? Na jakich warunkach można skorzystać z Bożej ochrony? Wystarczy znaleźć upodobanie w oczach Bożych. "Pan kieruje krokami męża, wspiera tego, którego droga mu się podoba. Choćby się potknął, nie przewróci się, gdyż Pan podtrzyma go ręką swoją" [Ps 37,23–24]. A jak można spodobać się Bogu? Tylko pooprzez wiarę w Jezusa Chrystusa! Ten zaś, kto jest w Chrystusie, kto żyje w posłuszeństwie Słowu Bożemu, nie musi się już martwić o swoje bezpieczeństwo. "I któż wyrządzi wam co złego, jeżeli będziecie gorliwymi rzecznikami dobrego?" [1Pt 3,13].
Gdyby mimo to komuś nadal wydawało się, że łatwo mnie skrzywdzić, polecam dodatkowo lekturę Psalmu 91.
Dzisiejszy BOR działa w oparciu o ustawę z dnia 16 marca 2001 roku o Biurze Ochrony Rządu. Do jego zadań należy ochrona prezydentów RP, marszałków Sejmu i Senatu, premierów, niektórych ministrów, a także zagranicznych delegacji przebywających w Polsce i polskich placówek dyplomatycznych za granicą.
Żołnierze BOR charakteryzują się nie tylko wysoką sprawnością fizyczną, świetnym wykształceniem i wszechstronnym przygotowaniem do służby. Są oni nawet pod względem wyglądu fizycznego starannie dobierani do osoby, którą mają ochraniać.
Biblijnym prototypem żołnierza BOR może być Abiszaj, jeden z wojowników króla Dawida. "Gdy pewnego razu znowu wybuchła wojna między Filistyńczykami a Izraelem i Dawid wyruszył wespół ze swoimi wojownikami, aby stoczyć walkę z Filistyńczykami, a Dawid był zmęczony, postanowił wtedy Iszbi z Not, potomek rodu olbrzymów, którego włócznia ważyła trzysta sykli kruszcu, a który miał przypasany nowy miecz, zabić Dawida. Lecz Abiszaj, syn Serui, przyszedł mu z pomocą, ugodził Filistyńczyka i zabił go. Wtedy wojownicy Dawida zaprzysięgli go tymi słowy: Nie możesz już wyruszać z nami na wojnę, abyś nie zgasił pochodni Izraela" [2Sm 21,15–17]. W końcowym wniosku z tego wydarzenia widać zalążki zorganizowanej ochrony głowy państwa.
Trzeba przyznać, że jest w tym coś słusznego a nawet budującego, gdy ludzie swoim przywódcom i reprezentantom organizują ochronę i zapewniają bezpieczeństwo. Na świecie jest przecież tylu złych ludzi, rozmaitych szaleńców i maniaków, gotowych targnąć się na ich życie. Taka ochrona – to dobra oznaka szacunku względem ważnych dla całego narodu osobistości.
A co z bezpieczeństwem zwykłych, jak ja, obywateli? Kto mnie ochroni przed złymi ludźmi? Policja? Straż miejska? Koń by się uśmiał, widząc w praktyce tę ochronę. Na szczęście mam innego Ochroniarza. "Pan światłością moją i zbawieniem moim: Kogóż bać się będę? Pan ochroną życia mego: Kogóż mam się lękać?" [Ps 27,1]. Każdego dnia, jak Jeremiasz, słyszę w duchu: "Nie bój się ich, bo Ja jestem z tobą, aby cię ratować! - mówi Pan" [Jr 1,8].
Czy są tu jakieś kryteria przydziału? Na jakich warunkach można skorzystać z Bożej ochrony? Wystarczy znaleźć upodobanie w oczach Bożych. "Pan kieruje krokami męża, wspiera tego, którego droga mu się podoba. Choćby się potknął, nie przewróci się, gdyż Pan podtrzyma go ręką swoją" [Ps 37,23–24]. A jak można spodobać się Bogu? Tylko pooprzez wiarę w Jezusa Chrystusa! Ten zaś, kto jest w Chrystusie, kto żyje w posłuszeństwie Słowu Bożemu, nie musi się już martwić o swoje bezpieczeństwo. "I któż wyrządzi wam co złego, jeżeli będziecie gorliwymi rzecznikami dobrego?" [1Pt 3,13].
Gdyby mimo to komuś nadal wydawało się, że łatwo mnie skrzywdzić, polecam dodatkowo lekturę Psalmu 91.
10 czerwca, 2009
Boże Ciało?
11 czerwca Kościół Katolicki obchodzi święto ku czci Najświętszego Sakramentu zwane potocznie Bożym Ciałem. W Polsce jest ono świętem ruchomym, obchodzonym w ostatni czwartek po oktawie Zesłania Ducha Świętego.
Podłożem święta Bożego Ciała jest niebiblijny, rzymskokatolicki dogmat o transsubstancjacji (od łac. transsubstantiatio = przeistoczenie). Jest to przekonanie, że w trakcie sprawowania Eucharystii przez kapłana katolickiego, następuje rzeczywista przemiana substancji chleba (hostii) w ciało, a wina w krew Jezusa Chrystusa. Termin ten został przyjęty podczas Soboru Laterańskiego IV w 1215 roku.
Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak owa „teologia” transsubstancjacji była i wciąż jest przez niektórych pojmowana i formułowana w łonie kościoła katolickiego. Oto co założyciel zakonu Redemptorystów (tak, tak, tego zakonu Redemptorystów), Alfonso Liguori, (1696 – 1787) w podręczniku dla kapłanów katolickich napisał o transsubstancjacji i władzy katolickiego kapłana nad ciałem Pana Jezusa:
„Dostojeństwo kapłana bierze się także stąd, że posiada on moc nad prawdziwym i mistycznym ciałem Jezusa Chrystusa. W sprawie mocy, jaką kapłani sprawują nad prawdziwym ciałem Jezusa Chrystusa, naucza się, że gdy wygłoszą słowa konsekracji, Wcielone Słowo jest zobowiązane posłusznie przyjść do ich rąk w postaci sakramentu…
Sam Bóg posłuszny wypowiedzianym przez kapłanów słowom – HOC EST CORPUS MEUM (”To jest ciało moje”) – zstępuje na ołtarz, przychodzi gdzie Go zawołają, ilekroć Go zawołają, oddając się w ich ręce, choćby byli jego nieprzyjaciółmi. Gdy już przyjdzie, pozostaje całkowicie w ich gestii; przesuwają Go z miejsca na miejsce, jak im się podoba, mogą też, jeśli sobie życzą, zamknąć Go w tabernakulum, zostawić na ołtarzu lub usunąć na zewnątrz kościoła, mogą też, jeśli tak postanowią, spożyć Jego ciało lub podać innym jako pokarm…
W ten sposób kapłan może być nazwany stworzycielem swego Stwórcy, gdyż wypowiadając słowa konsekracji, stwarza on jakby Jezusa w sakramencie, dając Mu w nim życie, a także oferuje Go jako ofiarę wiecznemu Ojcu… wystarczy, że kapłan powie: ‘Hoc est corpus meum’ i oto chleb przestaje być chlebem, ale staje się ciałem Jezusa Chrystusa. Dlatego św. Bernard ze Sienny mówi: ‘Moc kapłana jest mocą boskiej osoby, gdyż transsubstancjacja chleba wymaga tyle samo mocy, ile stworzenie świata’” [ Alphonsus de Liguori, Dignity and Duties of the Priest, Brooklyn: Redemptorist Fathers, 1927, s. 26-27, 32].
Aż trudno uwierzyć, że coś takiego mogło i nadal może ludziom przychodzić do głowy. A jednak. Nic dziwnego, że musiało to zaowocować kolejnym świętem! Z czyjej inicjatywy?
Inicjatorką ustanowienia święta Bożego Ciała była Julianna z Cornillon, przeorysza klasztoru augustynianek w Mont Cornillon w pobliżu Liege. W 1245 roku miała ona otrzymać objawienia, w których Chrystus żądał ustanowienia osobnego święta ku czci Najświętszej Eucharystii. Biskup Liege, Robert, po naradzie ze swoją kapitułą i po pilnym zbadaniu objawień postanowił takie święto ustanowić.
Początkowo Boże Ciało wywoływało pewne kontrowersje, jednak od razu miało też swoich gorliwych zwolenników. Ponadto w 1263 roku w Bolsenie miał miejsce tzw. cud eucharystyczny, gdy hostia w rękach wątpiącego w transsubstancjację księdza zaczęła krwawić.
W obliczu takich argumentów papież Urban IV bullą Transiturus w 1264 roku ustanowił tę uroczystość dla całego Kościoła. Uzasadniając przyczyny jej wprowadzenia wskazał: zadośćuczynienie za znieważanie Chrystusa w Najświętszym Sakramencie, błędy heretyków oraz uczczenie pamiątki ustanowienia Najświętszego Sakramentu. Z powodu śmierci papieża bulla ta nie została jednak od razu ogłoszona. Ostatecznie święto Bożego Ciała ustanowił papież Jan XXII, który umieścił powyższą bullę w Klementynach (1317).
W Polsce po raz pierwszy Boże Ciało było świętowane w 1320 roku w diecezji krakowskiej. Sto lat później, na synodzie gnieźnieńskim, uznano uroczystość za powszechną, obchodzoną we wszystkich kościołach w państwie.
Jak sprawa święta Bożego Ciała wygląda w świetle Biblii?
Mówiąc krótko, jest ono wielkim, zbiorowym aktem bałwochwalstwa, to znaczy nadawaniem fizycznej substancji chleba i wina rangi boskiej i oddawaniem tej materii boskiej czci. Przecież Bóg powiedział: „Nie będziesz miał innych bogów obok mnie. Nie czyń sobie podobizny rzeźbionej czegokolwiek, co jest na niebie w górze, i na ziemi w dole, i tego, co jest w wodzie pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał i nie będziesz im służył” [2Mo 20,3–5]. Uznawanie utworzonego z fizycznych substancji płatka hostii za prawdziwe ciało Chrystusa jest złamaniem Słowa Bożego!
Jezus łamiąc i podając chleb swoim uczniom z pewnością nie podawał im swojego ciała. Dając im do picia kielich z winem, z pewnością nie dawał im do picia prawdziwej krwi! Zdroworozsądkowe podejście do sprawy nie widzi tu niczego innego, jak tylko duchową symbolikę, tak często zresztą stosowaną w myśli żydowskiej. Bóg dał nam ducha trzeźwego myślenia! [2Tm 1,7].
Ważna w świetle Biblii jest także kwestia narodzin tego święta. Jak zauważyliśmy, nie zrodziło się ono w wyniku studiowania Biblii, bo przecież nie mogło! Inspiracją do ustanowienia święta Bożego Ciała były osobiste doznania i objawienia jednej kobiety. To z pewnością niedostateczna podstawa, zwłaszcza że Pismo Święte przypomina: „I nie Adam został zwiedziony, lecz kobieta, gdy została zwiedziona, popadła w grzech” [1Ts 2,14].
Nie można dogmatyzować i ustanawiać jako obowiązującego dla całego Kościoła czegoś, co nie ma oparcia w natchnionych Pismach Starego i Nowego Testamentu, a jedynie zrodziło się w umyśle i emocjach jednej kobiety. Przypomnijmy, że "Całe Pismo przez Boga jest natchnione i pożyteczne do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości, aby człowiek Boży był doskonały, do wszelkiego dobrego dzieła przygotowany" [2Tm 3,16]. Oto tester wszelkiej poprawności poglądów i przekonań chrześcijańskich.
Boże Ciało nie może być więc w świetle Biblii uznane za święto chrześcijańskie. Jest czym jest - świętem rzymskokatolickim.
Podłożem święta Bożego Ciała jest niebiblijny, rzymskokatolicki dogmat o transsubstancjacji (od łac. transsubstantiatio = przeistoczenie). Jest to przekonanie, że w trakcie sprawowania Eucharystii przez kapłana katolickiego, następuje rzeczywista przemiana substancji chleba (hostii) w ciało, a wina w krew Jezusa Chrystusa. Termin ten został przyjęty podczas Soboru Laterańskiego IV w 1215 roku.
Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak owa „teologia” transsubstancjacji była i wciąż jest przez niektórych pojmowana i formułowana w łonie kościoła katolickiego. Oto co założyciel zakonu Redemptorystów (tak, tak, tego zakonu Redemptorystów), Alfonso Liguori, (1696 – 1787) w podręczniku dla kapłanów katolickich napisał o transsubstancjacji i władzy katolickiego kapłana nad ciałem Pana Jezusa:
„Dostojeństwo kapłana bierze się także stąd, że posiada on moc nad prawdziwym i mistycznym ciałem Jezusa Chrystusa. W sprawie mocy, jaką kapłani sprawują nad prawdziwym ciałem Jezusa Chrystusa, naucza się, że gdy wygłoszą słowa konsekracji, Wcielone Słowo jest zobowiązane posłusznie przyjść do ich rąk w postaci sakramentu…
Sam Bóg posłuszny wypowiedzianym przez kapłanów słowom – HOC EST CORPUS MEUM (”To jest ciało moje”) – zstępuje na ołtarz, przychodzi gdzie Go zawołają, ilekroć Go zawołają, oddając się w ich ręce, choćby byli jego nieprzyjaciółmi. Gdy już przyjdzie, pozostaje całkowicie w ich gestii; przesuwają Go z miejsca na miejsce, jak im się podoba, mogą też, jeśli sobie życzą, zamknąć Go w tabernakulum, zostawić na ołtarzu lub usunąć na zewnątrz kościoła, mogą też, jeśli tak postanowią, spożyć Jego ciało lub podać innym jako pokarm…
W ten sposób kapłan może być nazwany stworzycielem swego Stwórcy, gdyż wypowiadając słowa konsekracji, stwarza on jakby Jezusa w sakramencie, dając Mu w nim życie, a także oferuje Go jako ofiarę wiecznemu Ojcu… wystarczy, że kapłan powie: ‘Hoc est corpus meum’ i oto chleb przestaje być chlebem, ale staje się ciałem Jezusa Chrystusa. Dlatego św. Bernard ze Sienny mówi: ‘Moc kapłana jest mocą boskiej osoby, gdyż transsubstancjacja chleba wymaga tyle samo mocy, ile stworzenie świata’” [ Alphonsus de Liguori, Dignity and Duties of the Priest, Brooklyn: Redemptorist Fathers, 1927, s. 26-27, 32].
Aż trudno uwierzyć, że coś takiego mogło i nadal może ludziom przychodzić do głowy. A jednak. Nic dziwnego, że musiało to zaowocować kolejnym świętem! Z czyjej inicjatywy?
Inicjatorką ustanowienia święta Bożego Ciała była Julianna z Cornillon, przeorysza klasztoru augustynianek w Mont Cornillon w pobliżu Liege. W 1245 roku miała ona otrzymać objawienia, w których Chrystus żądał ustanowienia osobnego święta ku czci Najświętszej Eucharystii. Biskup Liege, Robert, po naradzie ze swoją kapitułą i po pilnym zbadaniu objawień postanowił takie święto ustanowić.
Początkowo Boże Ciało wywoływało pewne kontrowersje, jednak od razu miało też swoich gorliwych zwolenników. Ponadto w 1263 roku w Bolsenie miał miejsce tzw. cud eucharystyczny, gdy hostia w rękach wątpiącego w transsubstancjację księdza zaczęła krwawić.
W obliczu takich argumentów papież Urban IV bullą Transiturus w 1264 roku ustanowił tę uroczystość dla całego Kościoła. Uzasadniając przyczyny jej wprowadzenia wskazał: zadośćuczynienie za znieważanie Chrystusa w Najświętszym Sakramencie, błędy heretyków oraz uczczenie pamiątki ustanowienia Najświętszego Sakramentu. Z powodu śmierci papieża bulla ta nie została jednak od razu ogłoszona. Ostatecznie święto Bożego Ciała ustanowił papież Jan XXII, który umieścił powyższą bullę w Klementynach (1317).
W Polsce po raz pierwszy Boże Ciało było świętowane w 1320 roku w diecezji krakowskiej. Sto lat później, na synodzie gnieźnieńskim, uznano uroczystość za powszechną, obchodzoną we wszystkich kościołach w państwie.
Jak sprawa święta Bożego Ciała wygląda w świetle Biblii?
Mówiąc krótko, jest ono wielkim, zbiorowym aktem bałwochwalstwa, to znaczy nadawaniem fizycznej substancji chleba i wina rangi boskiej i oddawaniem tej materii boskiej czci. Przecież Bóg powiedział: „Nie będziesz miał innych bogów obok mnie. Nie czyń sobie podobizny rzeźbionej czegokolwiek, co jest na niebie w górze, i na ziemi w dole, i tego, co jest w wodzie pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał i nie będziesz im służył” [2Mo 20,3–5]. Uznawanie utworzonego z fizycznych substancji płatka hostii za prawdziwe ciało Chrystusa jest złamaniem Słowa Bożego!
Jezus łamiąc i podając chleb swoim uczniom z pewnością nie podawał im swojego ciała. Dając im do picia kielich z winem, z pewnością nie dawał im do picia prawdziwej krwi! Zdroworozsądkowe podejście do sprawy nie widzi tu niczego innego, jak tylko duchową symbolikę, tak często zresztą stosowaną w myśli żydowskiej. Bóg dał nam ducha trzeźwego myślenia! [2Tm 1,7].
Ważna w świetle Biblii jest także kwestia narodzin tego święta. Jak zauważyliśmy, nie zrodziło się ono w wyniku studiowania Biblii, bo przecież nie mogło! Inspiracją do ustanowienia święta Bożego Ciała były osobiste doznania i objawienia jednej kobiety. To z pewnością niedostateczna podstawa, zwłaszcza że Pismo Święte przypomina: „I nie Adam został zwiedziony, lecz kobieta, gdy została zwiedziona, popadła w grzech” [1Ts 2,14].
Nie można dogmatyzować i ustanawiać jako obowiązującego dla całego Kościoła czegoś, co nie ma oparcia w natchnionych Pismach Starego i Nowego Testamentu, a jedynie zrodziło się w umyśle i emocjach jednej kobiety. Przypomnijmy, że "Całe Pismo przez Boga jest natchnione i pożyteczne do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości, aby człowiek Boży był doskonały, do wszelkiego dobrego dzieła przygotowany" [2Tm 3,16]. Oto tester wszelkiej poprawności poglądów i przekonań chrześcijańskich.
Boże Ciało nie może być więc w świetle Biblii uznane za święto chrześcijańskie. Jest czym jest - świętem rzymskokatolickim.
09 czerwca, 2009
Tańczący Kongres
9 czerwca to dzień podpisania w 1815 roku Aktu Końcowego Kongresu Wiedeńskiego. Była to międzynarodowa konferencja przedstawicieli 16 największych państw europejskich, zwołana w celu wypracowania nowego porządku terytorialnego i ustrojowego po rewolucji francuskiej i wojnach napoleońskich.
Łącznie w Wiedniu zgromadziło się kilkunastu monarchów, około 500 dyplomatów oraz około 100 tysięcy gości. Nie było ani oficjalnego rozpoczęcia, ani też zakończenia Kongresu. Ani razu nie doszło także do plenarnego spotkania wszystkich uczestników. Kongres za to często nazywano "tańczącym kongresem", gdyż w czasie obrad uczestniczy wiele czasu poświęcali na bale, przedstawienia teatralne, koncerty, rewie wojskowe i wycieczki za miasto. Akt Końcowy Kongresu rodził się więc gdzieś pomiędzy parkietem, bankietem i sypialnią.
Na Kongresie Wiedeńskim ważyły się także losy Polaków. Artykuł I Aktu końcowego przekazywał Księstwo Warszawskie pod władzę cara. „... Związane z nim będzie nieodwołalnie przez swoją konstytucję, aby było posiadane przez Najjaśniejszego cesarza Wszechrosji, jego dziedziców i następców na wieczne czasy”.
Gdy dziś patrzę na uzgodnioną na Kongresie Wiedeńskim mapę polityczną ówczesnej Europy, mogę się jedynie lekko uśmiechnąć nad nietrwałością ludzkich ustaleń. Powtarzające się w tym dokumencie sformułowanie „na wieczne czasy” po latach nie ma żadnego związku z rzeczywistością. Tańczący Kongres nie zaowocował niczym trwałym.
Słowa i decyzje zrodzone w tańcach i biesiadach nie dają żadnej gwarancji na przyszłość. Są absolutnie tymczasowe. Słowo Boże trwa na wieki! Pan powiedział: „Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą” [Mk 13,31]. Roztańczeni ludzie mówią wiele pięknych słów i składają rozliczne deklaracje. Jednak ich wspólną cechą jest zazwyczaj nietrwałość. „I świat przemija wraz z pożądliwością swoją; ale kto pełni wolę Bożą, trwa na wieki” [1Jn 2,17].
Mamy dziś znowu 'taneczne' czasy. Jak grzyby po deszczu wyrastają wciąż nowe szkoły tańca i parkiety, bo ludzie lubią się bawić! Nawet już i w niejednym kościele bez tańca trudno się obejść. Króluje dobre samopoczucie i przekonanie, że wszystko będzie z nami dobrze.
Nie chcę powiedzieć, że w ogóle nie potrzebujemy rozrywki. Zdrowie psychiczne człowieka domaga się chwili dobrej zabawy. Potrzebujemy relaksu i jakiejś odskoczni od powagi codziennych obowiązków. Lecz decyzji na całe życie, jeżeli chcemy, aby były trwałe, nie należy podejmować w tańcu i w przypływie pozytywnych emocji. Trzeba to robić z namysłem. Najlepiej z Biblią w ręku i na kolanach.
Łącznie w Wiedniu zgromadziło się kilkunastu monarchów, około 500 dyplomatów oraz około 100 tysięcy gości. Nie było ani oficjalnego rozpoczęcia, ani też zakończenia Kongresu. Ani razu nie doszło także do plenarnego spotkania wszystkich uczestników. Kongres za to często nazywano "tańczącym kongresem", gdyż w czasie obrad uczestniczy wiele czasu poświęcali na bale, przedstawienia teatralne, koncerty, rewie wojskowe i wycieczki za miasto. Akt Końcowy Kongresu rodził się więc gdzieś pomiędzy parkietem, bankietem i sypialnią.
Na Kongresie Wiedeńskim ważyły się także losy Polaków. Artykuł I Aktu końcowego przekazywał Księstwo Warszawskie pod władzę cara. „... Związane z nim będzie nieodwołalnie przez swoją konstytucję, aby było posiadane przez Najjaśniejszego cesarza Wszechrosji, jego dziedziców i następców na wieczne czasy”.
Gdy dziś patrzę na uzgodnioną na Kongresie Wiedeńskim mapę polityczną ówczesnej Europy, mogę się jedynie lekko uśmiechnąć nad nietrwałością ludzkich ustaleń. Powtarzające się w tym dokumencie sformułowanie „na wieczne czasy” po latach nie ma żadnego związku z rzeczywistością. Tańczący Kongres nie zaowocował niczym trwałym.
Słowa i decyzje zrodzone w tańcach i biesiadach nie dają żadnej gwarancji na przyszłość. Są absolutnie tymczasowe. Słowo Boże trwa na wieki! Pan powiedział: „Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą” [Mk 13,31]. Roztańczeni ludzie mówią wiele pięknych słów i składają rozliczne deklaracje. Jednak ich wspólną cechą jest zazwyczaj nietrwałość. „I świat przemija wraz z pożądliwością swoją; ale kto pełni wolę Bożą, trwa na wieki” [1Jn 2,17].
Mamy dziś znowu 'taneczne' czasy. Jak grzyby po deszczu wyrastają wciąż nowe szkoły tańca i parkiety, bo ludzie lubią się bawić! Nawet już i w niejednym kościele bez tańca trudno się obejść. Króluje dobre samopoczucie i przekonanie, że wszystko będzie z nami dobrze.
Nie chcę powiedzieć, że w ogóle nie potrzebujemy rozrywki. Zdrowie psychiczne człowieka domaga się chwili dobrej zabawy. Potrzebujemy relaksu i jakiejś odskoczni od powagi codziennych obowiązków. Lecz decyzji na całe życie, jeżeli chcemy, aby były trwałe, nie należy podejmować w tańcu i w przypływie pozytywnych emocji. Trzeba to robić z namysłem. Najlepiej z Biblią w ręku i na kolanach.
05 czerwca, 2009
Europarlament – lepsza przyszłość?
Trwają wybory do Parlamentu Europejskiego liczącego 785 posłów pochodzących z 27 różnych krajów członkowskich UE [w ostatnich pięciu latach zasiada w tym gronie także 54 Polaków]. Jest to naprawdę ogromna instytucja chlubiąca się tym, że reprezentuje 492 miliony obywateli. Polacy 'swoje' na temat PE powiedzą w najbliższą niedzielę.
Idea jednoczenia się Europy pociąga za sobą ogromną rozbudowę instytucji unijnych i stałe powiększanie się armii funkcjonariuszy UE. Sam Parlament Europejski zatrudnia około 5000 urzędników. Pomijam kwestię wysokości ich zarobków oraz zakres i jakość świadczeń, do których mają dostęp. Prawda jest taka, że na tkance 27 krajowych organizmów odżywia się i stale rośnie niesamowity twór. Jego niezwykłość polega nie tylko na monstrualnych rozmiarach, ale też i na zdolności łudzenia wspomnianych organizmów, że jest on im konieczny do życia.
Może nie wszyscy wiedzą, że gmach Parlamentu Europejskiego jest stylizowany na biblijną wieżę Babel w budowie. To bardzo intrygująca inspiracja architektoniczna, nieprawdaż? „I powiedzieli: Zbudujmy sobie miasto i wieżę, której szczyt będzie w niebie. Uczyńmy sobie imię, żebyśmy nie byli rozproszeni po całej ziemi” [1Mo 11,4]. Midrasz żydowski wyjaśnia: Mimo, że ludzie planowali początkowo wybudować całe miasto, potem skupili się tylko na wzniesieniu wieży. Jest w tych słowach coś znamiennego dla PE, że niby chodzi w nim o całe miasto, o dobro wszystkich obywateli UE...
Natchniony tekst głosi dalej, że „Bóg objawił się, aby zobaczyć to miasto i tę wieżę, którą wybudowali ludzie” [1Mo 11,5]. I jak ocenił to dzieło? Kto czytał, ten wie jak. Wzbudzające zachwyt, wspaniałe osiągnięcie zjednoczonych ludzi nie spodobało się Bogu. Dziwne. Dlaczego Bogu nie udzielił się nastrój ogółu?
Trwa współczesna budowa starodawnej wieży Babel. „Czy jest coś, o czym można by powiedzieć: Oto jest coś nowego? Dawno to już było w czasach, które były przed nami” [Kzn 1,9–10]. Nic w tym dziwnego; ani w samym zachwycie nad jej budową, ani w skutkach, jakie te ludzkie starania przyniosą. Któregoś dnia objawi się bowiem Bóg, aby zobaczyć tę wieżę. Jaki będzie finał?
Nic, co człowiek robi po swojemu, bez społeczności z Bogiem, nie znajdzie upodobania w oczach Bożych. "Dlatego zamysł ciała jest wrogi Bogu; nie poddaje się bowiem zakonowi Bożemu, bo też nie może. Ci zaś, którzy są w ciele, Bogu podobać się nie mogą" [Rz 8,7-8]. Dlatego gdy Bóg ponownie zstąpi, by zobaczyć, co tu ludzie w swojej samowoli narobili, "wtedy niebiosa z trzaskiem przeminą, a żywioły rozpalone stopnieją, ziemia i dzieła ludzkie na niej spłoną" [2Pt 3,10].
Jako Europejczyk mogę oczywiście fascynować się pożytkami płynącymi z członkostwa mojego kraju w Unii. Jako uczeń Jezusa widzę jednak coś, czego normalnie się nie widzi. Szkoda czasu na inwestowanie w to, co przemija. "Albowiem nie mamy tu miasta trwałego, ale tego przyszłego szukamy" [Hbr 13,14]. Dlatego całą uwagę kieruję na Królestwo Boże, które nigdy nie przeminie!
To jak należy traktować PE i trwające do niego wybory z punktu widzenia postępowego obywatela Europy możesz dowiedzieć się z kampanii wyborczej i tysięcy rozmaitych innych źródeł. Ten blog jest próbą spojrzenia na to samo w świetle Biblii. Kogo to nie interesuje, ten tego nie czyta.
Idea jednoczenia się Europy pociąga za sobą ogromną rozbudowę instytucji unijnych i stałe powiększanie się armii funkcjonariuszy UE. Sam Parlament Europejski zatrudnia około 5000 urzędników. Pomijam kwestię wysokości ich zarobków oraz zakres i jakość świadczeń, do których mają dostęp. Prawda jest taka, że na tkance 27 krajowych organizmów odżywia się i stale rośnie niesamowity twór. Jego niezwykłość polega nie tylko na monstrualnych rozmiarach, ale też i na zdolności łudzenia wspomnianych organizmów, że jest on im konieczny do życia.
Może nie wszyscy wiedzą, że gmach Parlamentu Europejskiego jest stylizowany na biblijną wieżę Babel w budowie. To bardzo intrygująca inspiracja architektoniczna, nieprawdaż? „I powiedzieli: Zbudujmy sobie miasto i wieżę, której szczyt będzie w niebie. Uczyńmy sobie imię, żebyśmy nie byli rozproszeni po całej ziemi” [1Mo 11,4]. Midrasz żydowski wyjaśnia: Mimo, że ludzie planowali początkowo wybudować całe miasto, potem skupili się tylko na wzniesieniu wieży. Jest w tych słowach coś znamiennego dla PE, że niby chodzi w nim o całe miasto, o dobro wszystkich obywateli UE...
Natchniony tekst głosi dalej, że „Bóg objawił się, aby zobaczyć to miasto i tę wieżę, którą wybudowali ludzie” [1Mo 11,5]. I jak ocenił to dzieło? Kto czytał, ten wie jak. Wzbudzające zachwyt, wspaniałe osiągnięcie zjednoczonych ludzi nie spodobało się Bogu. Dziwne. Dlaczego Bogu nie udzielił się nastrój ogółu?
Trwa współczesna budowa starodawnej wieży Babel. „Czy jest coś, o czym można by powiedzieć: Oto jest coś nowego? Dawno to już było w czasach, które były przed nami” [Kzn 1,9–10]. Nic w tym dziwnego; ani w samym zachwycie nad jej budową, ani w skutkach, jakie te ludzkie starania przyniosą. Któregoś dnia objawi się bowiem Bóg, aby zobaczyć tę wieżę. Jaki będzie finał?
Nic, co człowiek robi po swojemu, bez społeczności z Bogiem, nie znajdzie upodobania w oczach Bożych. "Dlatego zamysł ciała jest wrogi Bogu; nie poddaje się bowiem zakonowi Bożemu, bo też nie może. Ci zaś, którzy są w ciele, Bogu podobać się nie mogą" [Rz 8,7-8]. Dlatego gdy Bóg ponownie zstąpi, by zobaczyć, co tu ludzie w swojej samowoli narobili, "wtedy niebiosa z trzaskiem przeminą, a żywioły rozpalone stopnieją, ziemia i dzieła ludzkie na niej spłoną" [2Pt 3,10].
Jako Europejczyk mogę oczywiście fascynować się pożytkami płynącymi z członkostwa mojego kraju w Unii. Jako uczeń Jezusa widzę jednak coś, czego normalnie się nie widzi. Szkoda czasu na inwestowanie w to, co przemija. "Albowiem nie mamy tu miasta trwałego, ale tego przyszłego szukamy" [Hbr 13,14]. Dlatego całą uwagę kieruję na Królestwo Boże, które nigdy nie przeminie!
To jak należy traktować PE i trwające do niego wybory z punktu widzenia postępowego obywatela Europy możesz dowiedzieć się z kampanii wyborczej i tysięcy rozmaitych innych źródeł. Ten blog jest próbą spojrzenia na to samo w świetle Biblii. Kogo to nie interesuje, ten tego nie czyta.
04 czerwca, 2009
Dwudziestolecie możliwości
Dla Polaków dziś ważna data! Dwudziesta Rocznica pierwszych po II Wojnie Światowej wolnych wyborów do Sejmu [częściowo wolnych ;)] i do Senatu RP. Wielki ruch narodowy "Solidarność" odniósł 4 czerwca 1989 roku niezwykłe zwycięstwo. Skończyła się dyktatura PZPR i stojącej za nią KP ZSRR. Komu teraz podlega nasz naród? Chciałoby się zakrzyknąć: Nikomu! Polacy są wolni i niezależni!
Ciesząc się oczywiście z zaistniałych przemian społeczno – politycznych w Polsce chcę na okoliczność świętowania ich dwudziestolecia, napomknąć o trzech sprawach, ważnych z biblijnego punktu widzenia:
1. To Bóg decyduje o tym kto i kiedy rządzi na świecie. „On zmienia czasy i pory, On utrąca królów i ustanawia królów, udziela mądrości mądrym, a rozumnym rozumu” [Dn 2,21]. Winniśmy Mu więc okazywać wdzięczność za pozytywne zmiany władzy i prosić Go o wsparcie i interwencję, gdy władza jest zła. Lepiej, żeby nikt nie musiał powtarzać lekcji znanego władcy, który wszystko stracił, „aż poznał, że Bóg Najwyższy ma władzę nad królestwem ludzkim i ustanawia nad nim, kogo chce” [Dn 5,21]. Z niepokojem patrzę, że dla Boga w tym świętowaniu daje się tak niewiele miejsca.
2. Co uczeń Jezusa ma do szukania w świeckiej polityce? Fakt, że Bóg dostępnymi Mu środkami [On może użyć wszystkiego i wszystkich] zmienia czasy i pory, nie oznacza, że oczekuje od swoich wyznawców systemowego zaangażowania w wywoływanie tych zmian. Ani sam Jezus, ani też Jego uczniowie nie wdawali się w rozwiązywanie problemów politycznych, chociaż w ich czasach było ich wiele i to bardzo nabrzmiałych. „Moje Królestwo nie jest stąd” – mówił Jezus [Jn 18,36]. Naśladowcy Pana całą swą energię i inwencję mają skoncentrować na kwestii zbawienia ludzi od grzechu. Problemy społeczne są zaledwie jego pochodną. Kto umrze dla grzechu, kto narodzi się na nowo – ten jest prawdziwie wolny i szczęśliwy! Świadczą o tym tysiące nowych zbawionych w krajach politycznego reżimu. Przemiany społeczne o niczym tu nie przesądzają. Pytam: – Czy w ciągu tych dwudziestu lat demokracji i wolności politycznej społeczeństwo polskie stało się bardziej prawe, moralne i pobożne? Nawiasem mówiąc, największa fala przyrostu w polskich zborach ewangelicznych miała miejsce w latach 80., czyli w okresie stanu wojennego i bezpośrednio po nim.
3. Będąc wdzięczni Bogu za zmiany społeczno–polityczne, powinniśmy wykorzystać je do lepszego głoszenia Ewangelii. Politycy i ekonomiści nie zasypiają gruszek w popiele. Maksymalnie dążą do osiągania swoich celów. A chrześcijanie? Gdy było ciężko to narzekali, a jak się zrobiło łatwiej, to zamiast całą energię skierować na wyznaczone przez Pana cele, coraz bardziej zaczynają się rozglądać za celami typowo świeckimi. Marzy się im jakiś rodzaj kariery w świecie. Znowu „synowie tego świata są przebieglejsi w rodzaju swoim od synów światłości” [Łk 16,8]? Nie od wszystkich! Na szczęście są i tacy, którzy wciąż nie dają się złapać na ten haczyk i mocno trwają w posłuszeństwie Słowu Bożemu.
Dziękuję więc Bogu za poprawę społeczno – politycznych warunków życia w Polsce, z których korzystamy już od dwudziestu lat. Po drugie, jestem świadomy całkowitej odrębności a nawet przeciwieństwa, jakie zachodzi pomiędzy prawdziwym chrześcijaninem a światem. Triumf demokracji nie oznacza w sposób automatyczny niczego pozytywnego dla Kościoła. Wręcz przeciwnie, szybkimi krokami zmierzamy w kierunku coraz większego ucisku i prześladowania chrześcijan. I po trzecie, traktuję te zmiany jako nowe wyzwanie i swego rodzaju sprawdzian mojej wiary w Boga. Pytanie brzmi: Jak wykorzystuję te okoliczności, by dzielić się wiarą i lepiej głosić Ewangelię?
Ciesząc się oczywiście z zaistniałych przemian społeczno – politycznych w Polsce chcę na okoliczność świętowania ich dwudziestolecia, napomknąć o trzech sprawach, ważnych z biblijnego punktu widzenia:
1. To Bóg decyduje o tym kto i kiedy rządzi na świecie. „On zmienia czasy i pory, On utrąca królów i ustanawia królów, udziela mądrości mądrym, a rozumnym rozumu” [Dn 2,21]. Winniśmy Mu więc okazywać wdzięczność za pozytywne zmiany władzy i prosić Go o wsparcie i interwencję, gdy władza jest zła. Lepiej, żeby nikt nie musiał powtarzać lekcji znanego władcy, który wszystko stracił, „aż poznał, że Bóg Najwyższy ma władzę nad królestwem ludzkim i ustanawia nad nim, kogo chce” [Dn 5,21]. Z niepokojem patrzę, że dla Boga w tym świętowaniu daje się tak niewiele miejsca.
2. Co uczeń Jezusa ma do szukania w świeckiej polityce? Fakt, że Bóg dostępnymi Mu środkami [On może użyć wszystkiego i wszystkich] zmienia czasy i pory, nie oznacza, że oczekuje od swoich wyznawców systemowego zaangażowania w wywoływanie tych zmian. Ani sam Jezus, ani też Jego uczniowie nie wdawali się w rozwiązywanie problemów politycznych, chociaż w ich czasach było ich wiele i to bardzo nabrzmiałych. „Moje Królestwo nie jest stąd” – mówił Jezus [Jn 18,36]. Naśladowcy Pana całą swą energię i inwencję mają skoncentrować na kwestii zbawienia ludzi od grzechu. Problemy społeczne są zaledwie jego pochodną. Kto umrze dla grzechu, kto narodzi się na nowo – ten jest prawdziwie wolny i szczęśliwy! Świadczą o tym tysiące nowych zbawionych w krajach politycznego reżimu. Przemiany społeczne o niczym tu nie przesądzają. Pytam: – Czy w ciągu tych dwudziestu lat demokracji i wolności politycznej społeczeństwo polskie stało się bardziej prawe, moralne i pobożne? Nawiasem mówiąc, największa fala przyrostu w polskich zborach ewangelicznych miała miejsce w latach 80., czyli w okresie stanu wojennego i bezpośrednio po nim.
3. Będąc wdzięczni Bogu za zmiany społeczno–polityczne, powinniśmy wykorzystać je do lepszego głoszenia Ewangelii. Politycy i ekonomiści nie zasypiają gruszek w popiele. Maksymalnie dążą do osiągania swoich celów. A chrześcijanie? Gdy było ciężko to narzekali, a jak się zrobiło łatwiej, to zamiast całą energię skierować na wyznaczone przez Pana cele, coraz bardziej zaczynają się rozglądać za celami typowo świeckimi. Marzy się im jakiś rodzaj kariery w świecie. Znowu „synowie tego świata są przebieglejsi w rodzaju swoim od synów światłości” [Łk 16,8]? Nie od wszystkich! Na szczęście są i tacy, którzy wciąż nie dają się złapać na ten haczyk i mocno trwają w posłuszeństwie Słowu Bożemu.
Dziękuję więc Bogu za poprawę społeczno – politycznych warunków życia w Polsce, z których korzystamy już od dwudziestu lat. Po drugie, jestem świadomy całkowitej odrębności a nawet przeciwieństwa, jakie zachodzi pomiędzy prawdziwym chrześcijaninem a światem. Triumf demokracji nie oznacza w sposób automatyczny niczego pozytywnego dla Kościoła. Wręcz przeciwnie, szybkimi krokami zmierzamy w kierunku coraz większego ucisku i prześladowania chrześcijan. I po trzecie, traktuję te zmiany jako nowe wyzwanie i swego rodzaju sprawdzian mojej wiary w Boga. Pytanie brzmi: Jak wykorzystuję te okoliczności, by dzielić się wiarą i lepiej głosić Ewangelię?
Dwadzieścia lat minęło. Wiele się tu zmieniło. Inna grupa ludzi jeździ rządowymi samochodami. Ogromny kapitał został przetransferowany na nowe konta. Inne nazwiska zakrólowały na polskich salonach. Niektórzy odnieśli znaczący sukces. A co ja przez te lata osiągnąłem w interesach Królestwa Bożego? Miałem od Boga wiele rozmaitych możliwości. Dobry moment na chwilę zadumy. Tak widzę polski 4 czerwca w świetle Biblii.
03 czerwca, 2009
Siła dobrej oceny
Na okoliczność przypadającego dziś Dnia Dobrej Oceny cisną mi się co najmniej trzy uwagi, które trzeba uwzględniać w opiniowaniu otaczających nas ludzi i zjawisk. Odnoszę je w pierwszej kolejności do siebie samego, bowiem z natury należę do ludzi, którzy często zbyt surowo oceniają innych [także siebie] a wystawianie dobrej oceny pozostawiają na potem. Oto jak zamierzam temu przeciwdziałać:
1. Zauważać i rozgłaszać pozytywne fakty. Od lat światowe massmedia przyzwyczajają nas do zasady, że „dobra wiadomość – to zła wiadomość”. Łatwo więc ulec tej powszechnej tendencji i nagłaśniać tylko złe rzeczy. Sam dość często w tę skrajność popadam, a przecież jako chrześcijanin jestem powołany by rozgłaszać Dobrą Nowinę! Niech naszą domeną stanie się nagłaśnianie dobrej oceny, jak to uczynił św. Paweł w odniesieniu do rzymskich chrześcijan: „Najpierw dziękuję Bogu mojemu przez Jezusa Chrystusa za was wszystkich, że wiara wasza słynie po całym świecie” [Rz 1,8].
2. Przyłączać się i wzmacniać dobre oceny. Gdy ktoś jest chwalony za osiągnięte wyniki zaraz pojawia się zgraja zazdrośników, którzy jego sukces próbują pomniejszyć. Dość łatwo jest do nich dołączyć, ale my powinniśmy wybierać, być może drogę trudniejszą, ale za to chwalebną. Poparcie dobrej oceny zawsze wzmacnia relacje międzyludzkie i motywuje do dalszego dobrego wysiłku. „Demetriuszowi wystawili wszyscy, nawet sama prawda, dobre świadectwo. My również wystawiamy, a wszak wiesz, że świadectwo nasze jest prawdziwe” [3Jn 1,12].
3. Nie być pochopnym w wystawianiu złej oceny. Lepiej jest pomylić się i wystawić lepszą ocenę od zasłużonej, niż odwrotnie. Czasem na podstawie jednego błędu, drobnego uchybienia – gotowi jesteśmy kogoś całkowicie zdyskwalifikować. Bądźmy w tym bardziej powściągliwi. Prawda o ludziach na szczęście okazuje się czasem znacznie lepsza, niż nasze pochopne o nich sądy. „Przeto nie sądźcie przed czasem, dopóki nie przyjdzie Pan, który ujawni to, co ukryte w ciemności, i objawi zamysły serc; a wtedy każdy otrzyma pochwałę od Boga” [1Ko 4,5].
Dobra ocena zawiera w sobie tajemniczą siłę pozytywnych motywacji. Nieraz widziałem jak nawet człowiek o niewielkich możliwościach i negatywnym nastawieniu do całego świata – otrzymawszy dobrą ocenę – przemieniał się w innego człowieka pod jej wpływem. Bądźmy oczywiście uczciwi w naszych ocenach, ale mniej surowi. Więcej wspaniałomyślności!
1. Zauważać i rozgłaszać pozytywne fakty. Od lat światowe massmedia przyzwyczajają nas do zasady, że „dobra wiadomość – to zła wiadomość”. Łatwo więc ulec tej powszechnej tendencji i nagłaśniać tylko złe rzeczy. Sam dość często w tę skrajność popadam, a przecież jako chrześcijanin jestem powołany by rozgłaszać Dobrą Nowinę! Niech naszą domeną stanie się nagłaśnianie dobrej oceny, jak to uczynił św. Paweł w odniesieniu do rzymskich chrześcijan: „Najpierw dziękuję Bogu mojemu przez Jezusa Chrystusa za was wszystkich, że wiara wasza słynie po całym świecie” [Rz 1,8].
2. Przyłączać się i wzmacniać dobre oceny. Gdy ktoś jest chwalony za osiągnięte wyniki zaraz pojawia się zgraja zazdrośników, którzy jego sukces próbują pomniejszyć. Dość łatwo jest do nich dołączyć, ale my powinniśmy wybierać, być może drogę trudniejszą, ale za to chwalebną. Poparcie dobrej oceny zawsze wzmacnia relacje międzyludzkie i motywuje do dalszego dobrego wysiłku. „Demetriuszowi wystawili wszyscy, nawet sama prawda, dobre świadectwo. My również wystawiamy, a wszak wiesz, że świadectwo nasze jest prawdziwe” [3Jn 1,12].
3. Nie być pochopnym w wystawianiu złej oceny. Lepiej jest pomylić się i wystawić lepszą ocenę od zasłużonej, niż odwrotnie. Czasem na podstawie jednego błędu, drobnego uchybienia – gotowi jesteśmy kogoś całkowicie zdyskwalifikować. Bądźmy w tym bardziej powściągliwi. Prawda o ludziach na szczęście okazuje się czasem znacznie lepsza, niż nasze pochopne o nich sądy. „Przeto nie sądźcie przed czasem, dopóki nie przyjdzie Pan, który ujawni to, co ukryte w ciemności, i objawi zamysły serc; a wtedy każdy otrzyma pochwałę od Boga” [1Ko 4,5].
Dobra ocena zawiera w sobie tajemniczą siłę pozytywnych motywacji. Nieraz widziałem jak nawet człowiek o niewielkich możliwościach i negatywnym nastawieniu do całego świata – otrzymawszy dobrą ocenę – przemieniał się w innego człowieka pod jej wpływem. Bądźmy oczywiście uczciwi w naszych ocenach, ale mniej surowi. Więcej wspaniałomyślności!
02 czerwca, 2009
Dzień Sąsiadów
Od 22 maja do 7 czerwca w moim mieście trwają Gdańskie Dni Sąsiadów. Idea Dnia Sąsiadów zrodziła się w Paryżu w roku 1999. Po dziesięciu latach jest on obchodzony już niemal w całej Europie jako Europejski Dzień Sąsiadów. Generalnie chodzi o nawiązanie bliższych relacji sąsiedzkich. Oficjalną datą tego święta jest ostatni wtorek maja, ale zainspirowane tą ideą spotkania sąsiedzkie odbywają się po prostu w dogodnym dla sąsiadów terminie.
Pomysł bardzo mi się podoba i to z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy jest całkiem oczywisty. Gdy przed piętnastu laty wprowadziłem się z moją rodziną do zakupionego domu, byliśmy tu całkiem nowi i obcy. Nie było łatwo przebić się przez mur nieznajomości i wyobcowania w nowym środowisku. Zauważyłem powszechny brak zwyczaju witania się z ludźmi na osiedlu. Nie mogłem się pogodzić z tym, że miałbym anonimowo mieszkać obok ludzi, o których nic nie wiem. Postanowiłem coś z tym zrobić.
Zacząłem od prostego gestu mówienia sąsiadom – dzień dobry! Z tymi najbliższymi poszło łatwo, ale dalsi nie byli aż tak chętni do odwzajemniania moich pozdrowień. Dzisiaj w rejonie gdzie mieszkam nie mam już z tym trudności. Z przyjemnością pozdrawiamy się z wieloma sąsiadami, a nawet z ludźmi, którzy mieszkają gdzieś dalej, a tylko regularnie przechodzą obok naszego domu. Z niektórymi osobami zapoznałem się też już bliżej i jestem zorientowany kim są i czym się na co dzień zajmują. Większość z sąsiadów też wie, kim ja jestem.
Właśnie! Drugim powodem, dla którego bliska mi jest idea Dnia Sąsiada, to sprawa dzielenia się z sąsiadami ewangelią. Już dawno zauważyłem, że łatwiej mi przychodzi głosić ewangelię ludziom żyjącym gdzieś daleko, niż tym, którzy mieszkają po sąsiedzku. To jest dla mnie prawdziwe wyzwanie. Dzień Sąsiada budzi więc moją wrażliwość i budująco niepokoi mnie w tej sprawie.
Co mam na myśli? Wciąż wraca mi obraz pana Waldemara, na oko, mniej więcej pięćdziesięcioletniego sąsiada. Krótko po przeprowadzce zaczęliśmy się kłaniać sobie z daleka. Całymi dniami go nie było, tylko pod wieczór była szansa go zobaczyć i pozdrowić. Myślałem o tym, żeby mu się jakoś bliżej przedstawić, powiedzieć o moim związku z Jezusem. Czekałem na dogodną okazję. I oto któregoś dnia zobaczyłem klepsydrę na ogrodzeniu jego domu. Pan Waldemar zmarł nagle na zawał serca. Spóźniłem się. Przeprosiłem Boga za swoją opieszałość, ale poczucie niespełnienia pozostało.
Dobrze, że wymyślili Dzień Sąsiada. Stanowi dla mnie dobry bodziec. Nie chcę żyć na osiedlu wyobcowany, chociaż z racji wiary w Jezusa, raczej nie będzie tu mowy o jakieś zażyłości. Lecz nade wszystko, każdy kolejny mój sąsiad powinien mieć swój dzień, w którym podzielę się z nim Dobrą Nowiną. „Idź do domu swego, do swoich, i oznajmij im, jak wielkie rzeczy Pan ci uczynił i jak się nad tobą zmiłował” [Mk 5,19]. Chodzi tu o moje najbliższe otoczenie.
Co z tego, że pojadę gdzieś w Polskę, albo na Litwę wzywać do nawrócenia i zapoznawać ludzi z Jezusem, jeśli nie wywiażę się z głównego zadania? Moim podstawowym polem do ewangelizacji są moi krewni i sąsiedzi. Oni też potrzebują zbawienia z grzechów i nowego życia! "Każdy bowiem, kto wzywa imienia Pańskiego, zbawiony będzie. Ale jak mają wzywać tego, w którego nie uwierzyli? A jak mają uwierzyć w tego, o którym nie słyszeli? A jak usłyszeć, jeśli nie ma tego, który zwiastuje?" [Rz 10,13-14].
A Ty? Co myślisz o Dniu Sąsiada?
Pomysł bardzo mi się podoba i to z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy jest całkiem oczywisty. Gdy przed piętnastu laty wprowadziłem się z moją rodziną do zakupionego domu, byliśmy tu całkiem nowi i obcy. Nie było łatwo przebić się przez mur nieznajomości i wyobcowania w nowym środowisku. Zauważyłem powszechny brak zwyczaju witania się z ludźmi na osiedlu. Nie mogłem się pogodzić z tym, że miałbym anonimowo mieszkać obok ludzi, o których nic nie wiem. Postanowiłem coś z tym zrobić.
Zacząłem od prostego gestu mówienia sąsiadom – dzień dobry! Z tymi najbliższymi poszło łatwo, ale dalsi nie byli aż tak chętni do odwzajemniania moich pozdrowień. Dzisiaj w rejonie gdzie mieszkam nie mam już z tym trudności. Z przyjemnością pozdrawiamy się z wieloma sąsiadami, a nawet z ludźmi, którzy mieszkają gdzieś dalej, a tylko regularnie przechodzą obok naszego domu. Z niektórymi osobami zapoznałem się też już bliżej i jestem zorientowany kim są i czym się na co dzień zajmują. Większość z sąsiadów też wie, kim ja jestem.
Właśnie! Drugim powodem, dla którego bliska mi jest idea Dnia Sąsiada, to sprawa dzielenia się z sąsiadami ewangelią. Już dawno zauważyłem, że łatwiej mi przychodzi głosić ewangelię ludziom żyjącym gdzieś daleko, niż tym, którzy mieszkają po sąsiedzku. To jest dla mnie prawdziwe wyzwanie. Dzień Sąsiada budzi więc moją wrażliwość i budująco niepokoi mnie w tej sprawie.
Co mam na myśli? Wciąż wraca mi obraz pana Waldemara, na oko, mniej więcej pięćdziesięcioletniego sąsiada. Krótko po przeprowadzce zaczęliśmy się kłaniać sobie z daleka. Całymi dniami go nie było, tylko pod wieczór była szansa go zobaczyć i pozdrowić. Myślałem o tym, żeby mu się jakoś bliżej przedstawić, powiedzieć o moim związku z Jezusem. Czekałem na dogodną okazję. I oto któregoś dnia zobaczyłem klepsydrę na ogrodzeniu jego domu. Pan Waldemar zmarł nagle na zawał serca. Spóźniłem się. Przeprosiłem Boga za swoją opieszałość, ale poczucie niespełnienia pozostało.
Dobrze, że wymyślili Dzień Sąsiada. Stanowi dla mnie dobry bodziec. Nie chcę żyć na osiedlu wyobcowany, chociaż z racji wiary w Jezusa, raczej nie będzie tu mowy o jakieś zażyłości. Lecz nade wszystko, każdy kolejny mój sąsiad powinien mieć swój dzień, w którym podzielę się z nim Dobrą Nowiną. „Idź do domu swego, do swoich, i oznajmij im, jak wielkie rzeczy Pan ci uczynił i jak się nad tobą zmiłował” [Mk 5,19]. Chodzi tu o moje najbliższe otoczenie.
Co z tego, że pojadę gdzieś w Polskę, albo na Litwę wzywać do nawrócenia i zapoznawać ludzi z Jezusem, jeśli nie wywiażę się z głównego zadania? Moim podstawowym polem do ewangelizacji są moi krewni i sąsiedzi. Oni też potrzebują zbawienia z grzechów i nowego życia! "Każdy bowiem, kto wzywa imienia Pańskiego, zbawiony będzie. Ale jak mają wzywać tego, w którego nie uwierzyli? A jak mają uwierzyć w tego, o którym nie słyszeli? A jak usłyszeć, jeśli nie ma tego, który zwiastuje?" [Rz 10,13-14].
A Ty? Co myślisz o Dniu Sąsiada?
01 czerwca, 2009
Trzeba się uniżyć!
Dziś Międzynarodowy Dzień Dziecka, czyli święto wszystkich dzieci na całym świecie. ONZ obchodzi „swój” Dzień Dziecka 20 listopada w rocznicę uchwalenia Deklaracji Praw Dziecka w roku 1959. W Polsce natomiast i w innych krajach słowiańskich od roku 1952 obchodzony jest on 1 czerwca.
Każde małe dziecko jest wyjątkowe, słodkie i godne miłości. Dobrze, że w naszym kraju wciąż zachowujemy elementarną wrażliwość w trosce o dzieci. Jest w tym coś budującego, że nawet chłopaki w więzieniach gonią pedofilów. Tak trzymać! Wszyscy dorośli, nie tylko rodzice, ponosimy odpowiedzialność za to, aby dzieciom zapewnić bezpieczeństwo, warunki prawidłowego rozwoju i dobrą przyszłość.
Pomyślmy o tym na okoliczność Dnia Dziecka. Reagujmy, gdy zauważamy krzywdę dziecka. Starajmy się pomagać tam, gdzie jest to niezbędne. Nawet jeśli sami nie jesteśmy, nie byliśmy i nigdy nie będziemy rodzicami, mamy w tym względzie wiele do zrobienia. Dzieci potrzebują troskliwej czujności dobrych, dorosłych ludzi i liczą na naszą pomoc.
Jakże cudownie Bóg to wymyślił, że życie człowieka na ziemi rozpoczyna się od niemowlęctwa i poprzez dzieciństwo zmierza ku dorosłości. Gdy patrzę na mojego wnuka Jakuba [na zdjęciu], gdy obserwuję jego wzrost fizyczny i rozwój intelektualny, to od nowa i jakby teraz już dojrzalej niż przy swoich własnych dzieciach, zachwycam się i odkrywam prawdę, dlaczego trzeba stać się jak dziecko, jeśli chcemy wejść do Królestwa Bożego. „A On, przywoławszy dziecię, postawił je wśród nich i rzekł: Zaprawdę powiadam wam, jeśli się nie nawrócicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebios” [Mt 18,2–3].
Nie chodzi w tym bynajmniej tylko o to, że dziecko w naturalny sposób okazuje się zależne od rodziców, albo że jest otwarte, zadaje setki pytań i można je kształtować. W tych słowach Jezusa głównie chodzi o postawę uniżenia się przed Bogiem. W wielu współczesnych dzieciach wyrastających w kulturze Zachodu tej uległości nie widać. Wymowa wspomnianej lekcji może być więc dla niektórych z nas nieczytelna. Jednak z pewnością warunkiem wejścia do Królestwa Bożego jest ukorzenie się, uniżenie się przed Bogiem.
Prawidłowe relacje z Bogiem są możliwe tylko wówczas, gdy człowiek się przed Nim uniża. „Bo tak mówi Ten, który jest Wysoki i Wyniosły, który króluje wiecznie, a którego imię jest "Święty": Króluję na wysokim i świętym miejscu, lecz jestem też z tym, który jest skruszony i pokorny duchem, aby ożywić ducha pokornych i pokrzepić serca skruszonych” [Iz 57,15]. „Uniżcie się przed Panem, a wywyższy was” [Jk 4,10].
Każde małe dziecko jest wyjątkowe, słodkie i godne miłości. Dobrze, że w naszym kraju wciąż zachowujemy elementarną wrażliwość w trosce o dzieci. Jest w tym coś budującego, że nawet chłopaki w więzieniach gonią pedofilów. Tak trzymać! Wszyscy dorośli, nie tylko rodzice, ponosimy odpowiedzialność za to, aby dzieciom zapewnić bezpieczeństwo, warunki prawidłowego rozwoju i dobrą przyszłość.
Pomyślmy o tym na okoliczność Dnia Dziecka. Reagujmy, gdy zauważamy krzywdę dziecka. Starajmy się pomagać tam, gdzie jest to niezbędne. Nawet jeśli sami nie jesteśmy, nie byliśmy i nigdy nie będziemy rodzicami, mamy w tym względzie wiele do zrobienia. Dzieci potrzebują troskliwej czujności dobrych, dorosłych ludzi i liczą na naszą pomoc.
Jakże cudownie Bóg to wymyślił, że życie człowieka na ziemi rozpoczyna się od niemowlęctwa i poprzez dzieciństwo zmierza ku dorosłości. Gdy patrzę na mojego wnuka Jakuba [na zdjęciu], gdy obserwuję jego wzrost fizyczny i rozwój intelektualny, to od nowa i jakby teraz już dojrzalej niż przy swoich własnych dzieciach, zachwycam się i odkrywam prawdę, dlaczego trzeba stać się jak dziecko, jeśli chcemy wejść do Królestwa Bożego. „A On, przywoławszy dziecię, postawił je wśród nich i rzekł: Zaprawdę powiadam wam, jeśli się nie nawrócicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebios” [Mt 18,2–3].
Nie chodzi w tym bynajmniej tylko o to, że dziecko w naturalny sposób okazuje się zależne od rodziców, albo że jest otwarte, zadaje setki pytań i można je kształtować. W tych słowach Jezusa głównie chodzi o postawę uniżenia się przed Bogiem. W wielu współczesnych dzieciach wyrastających w kulturze Zachodu tej uległości nie widać. Wymowa wspomnianej lekcji może być więc dla niektórych z nas nieczytelna. Jednak z pewnością warunkiem wejścia do Królestwa Bożego jest ukorzenie się, uniżenie się przed Bogiem.
Prawidłowe relacje z Bogiem są możliwe tylko wówczas, gdy człowiek się przed Nim uniża. „Bo tak mówi Ten, który jest Wysoki i Wyniosły, który króluje wiecznie, a którego imię jest "Święty": Króluję na wysokim i świętym miejscu, lecz jestem też z tym, który jest skruszony i pokorny duchem, aby ożywić ducha pokornych i pokrzepić serca skruszonych” [Iz 57,15]. „Uniżcie się przed Panem, a wywyższy was” [Jk 4,10].
Subskrybuj:
Posty (Atom)