Moment odnalezienia Davida Livingstone |
Tym, którzy sylwetki Livingstona w ogóle nie znają powiedzmy, że urodził się on w 1813 roku w Blantyre niedaleko Glasgow w Anglii, w religijnej rodzinie. Jego rodzice byli na tyle ubodzy, że mieszkali z pięciorgiem dzieci w jednopokojowym mieszkaniu. Tak więc David już w wieku 10 lat zmuszony był rozpocząć pracę w fabryce bawełny, wieczorami zaś się uczył. Od wczesnej młodości marzył o podróżowaniu i nawracaniu ludzi do wiary w Jezusa Chrystusa.
W szkole szło mu tak dobrze, że otrzymał stypendium, co dało możliwość studiowania medycyny i teologii. Na początku 1840 roku otrzymał uprawnienia doktorskie, został członkiem Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego i rok później wyjechał na misję do Afryki.
Odtąd Afryka stała się dla niego drugim domem. Była nie tylko polem misyjnym, gdzie dzielił się ewangelią i każdego napotkanego Afrykańczyka starał się zapoznać z Jezusem Chrystusem. Z zapałem odkrywcy wykonywał także mapy rozległych, niezbadanych obszarów Afryki, za co został nagrodzony przez Towarzystwo Geograficzne złotym medalem.
David Livingstone był człowiekiem, który łączy wiarę w Boga z rozsądkiem. Powierzał się Bogu, ale przetrwania w Afryce uczył się też od tubylców. Mimo wielu chorób wytrwale pracował nad wciąż nowymi projektami. Dzięki jego wnikliwym obserwacjom i szczegółowym zapiskom powstało wiele bardzo dobrych książek poświęconych Afryce.
Ostatnia wyprawa okazała się dla Livingstona na tyle trudna, że w 1870 roku do Europy dotarła wiadomość o jego śmierci, a co najmniej o zaginięciu. Finansujące misjonarza Towarzystwo Geograficzne, zaniepokojone brakiem wiadomości od Livingstone’a, wysłało na jego poszukiwania specjalną, blisko dwustuosobową ekipę pod kierownictwem dziennikarza Henry'ego Stanley'a.
Odnalazł on Livingstona 10 listopada 1871 roku w wiosce tubylców Udżidżi nad jeziorem Tanganika. Okazało się, że choć w nie najlepszym zdrowiu, faktycznie był on w samym sercu swego misjonarskiego powołania. Obaj podróżnicy wspólnie zbadali północną część tego jeziora, po czym Stanley wrócił do Londynu, a Livingstone wyruszył nad odkryte przez niego wcześniej jezioro Bangweulu, gdzie 1 maja 1873 roku zmarł. Po śmierci jego szczątki zostały przewiezione do Wielkiej Brytanii i z wielkimi honorami pochowane w opactwie Westminster.
David Livingstone był człowiekiem wielkiego formatu i wiernym świadkiem Jezusa Chrystusa. Jednak zanim wyruszył na misję do Afryki, sprawa jego powołania nie była taka oczywista. Chociaż jako 25 letni młodzieniec miał już dyplom z łaciny, greki i teologii, to jednak nie przejawiał cech, które bez wątpienia wskazywałyby, że będzie dobrym misjonarzem. Jesienią 1838 roku został przyjęty do Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego i poddany trzymiesięcznej próbie. Oznaczało to m.in., konieczność wygłoszenia kazania.
Godzina tego sprawdzianu wybiła w dniu, gdy zachorował miejscowy kaznodzieja w Stanford Rivers. Livingstone miał w jego zastępstwie wygłosić wieczorne kazanie. Przygotował się jak tylko mógł, wyszedł za kazalnicę i dobrze, choć nerwowo, rozpoczął: Dobry wieczór, przyjaciele... W tym jednak momencie poczuł w głowie całkowitą pustkę. Im bardziej myślał, że nie może zawieść, tym bardziej stawało się to faktem. Na domiar złego, błądząc wzrokiem po sali, napotkał rozczarowane spojrzenie duchownego, od którego zależała jego rekrutacja. Przyjaciele, zapomniałem wszystkiego, co chciałem powiedzieć – jęknął, i wybiegł z kaplicy, opuszczając milczące z osłupienia audytorium.
Ostatecznie jednak został przyjęty do grona misjonarzy. Zadecydowały o tym dobre cechy i stabilność jego charakteru oraz wielka pracowitość. Okazało się, że była to ze wszech miar słuszna decyzja.
Wspomniane dziś przeze mnie odnalezienie absolutnie w rzeczy samej niezagubionego Davida Livingstona niech pomoże nam zauważyć, że oddanie się z całą pasją powołaniu Bożemu niejednokrotnie skutkuje redukcją kontaktów towarzyskich. Może więc zostać odebrane przez otoczenie, jako swego rodzaju zagubienie i niebezpieczny separatyzm. Tymczasem stanowi zwyczajną cenę wielkiego zaangażowania w pracę Bożą, zwłaszcza przy świadomości kończącego się czasu i możliwości zdrowotnych.
A przy okazji przypomnijmy też sobie starą prawdę, że przydatność człowieka do wykonania dzieła Bożego nie mierzy się gładkością jego wymowy i zamiłowania do publicznych wystąpień. Z Biblii wiemy, że najwięksi mężowie Boży, tacy jak np. Mojżesz czy Jeremiasz, podobnie jak Livigstone, w ogóle nie byli krasomówcami.
Apostoł Paweł charakteryzując paradoksy towarzyszące ich służbie apostolskiej pisał: jako zwodziciele, a jednak prawi, jako nieznani, a jednak znani, jako umierający a oto żyjemy; jako karani, a jednak nie zabici, jako zasmuceni, ale zawsze weseli, jako ubodzy, jednak wielu ubogacający, jako nic nie mający, a jednak wszystko posiadający [2Ko 6,8–10]. Dziś, wspominając przypadek Livingstona, chciałoby się dodać: Jako odnalezieni, a jednak nigdy nie zagubieni.
Niechby Bóg miał coraz więcej takich ludzi jak Livingstone. Niby zaginionych, a odnalezionych dokładnie tam, gdzie z racji swego powołania być powinni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz